W krótkim odstępie czasu na polskim rynku pojawiły się od dawna oczekiwane przez fanów pierwsze tomy dwóch najsłynniejszych serii komiksowych, stworzonych przez brytyjskiego scenarzystę Alana Moore′a. Są to „Strażnicy” oraz „Liga Niezwykłych Dżentelmenów”.
Superbohaterowie są zmęczeni
[Dave Gibbons, Alan Moore „Strażnicy #1”, Alan Moore „Alan Moore”, Dave Gibbons „Dave Gibbons” - recenzja]
W krótkim odstępie czasu na polskim rynku pojawiły się od dawna oczekiwane przez fanów pierwsze tomy dwóch najsłynniejszych serii komiksowych, stworzonych przez brytyjskiego scenarzystę Alana Moore′a. Są to „Strażnicy” oraz „Liga Niezwykłych Dżentelmenów”.
Dave Gibbons, Alan Moore
‹Strażnicy #1›
W krótkim odstępie czasu na polskim rynku pojawiły się od dawna oczekiwane przez fanów pierwsze tomy dwóch najsłynniejszych serii komiksowych, stworzonych przez brytyjskiego scenarzystę Alana Moore′a. Są to „Strażnicy” oraz „Liga Niezwykłych Dżentelmenów”. Pierwsza z nich przez wielu krytyków i fanów Anglika uznawana jest za jeden z najlepszych komiksów wszech czasów! Pomimo faktu, że jego autor pochodzi z Wysp Brytyjskich, jest to dzieło na wskroś amerykańskie. O Ameryce zresztą, jej historii i bohaterach, „Strażnicy” traktują. Ale wyjaśnijmy sobie od razu: Moore ową historię poddaje daleko idącej rewizji. Tworzy świat alternatywny, który wprawdzie ma wiele punktów stycznych z naszą (czytaj: amerykańską) rzeczywistością, ale jednak w wielu newralgicznych momentach losy „jego” Ameryki potoczyły się zgoła odmiennie.
Na pierwszy opublikowany w Polsce tom składają się cztery pierwsze rozdziały oryginalnego wydania. Akcja komiksu rozpoczyna się 12 października 1985 roku. W Stanach Zjednoczonych rządzą republikanie, ale nie spod znaku Ronalda Reagana, lecz Richarda Nixona, albowiem w Ameryce Moore′a nie było afery Watergate; inny, zwycięski dla USA, był także finał wojny w Wietnamie. Wizja ta dla większości Amerykanów, zwłaszcza sympatyzujących z demokratami, musiała się wydać przerażająca. O dziwo jednak, narodziła się nie tylko w umyśle brytyjskiego scenarzysty. Wystarczy wspomnieć chociażby powieść Michaela Bishopa, zatytułowaną „Tajemne wniebowstąpienie, czyli Philip K. Dick niestety przestał żyć”, która ukazała się w roku 1986, a więc niemal dokładnie w tym samym czasie, kiedy Moore zaczął publikować „Strażników”. Bishop również sięgnął po postać prezydenta Nixona, czyniąc zeń głównego „straszaka”. Nie należy się tu jednak dopatrywać inspiracji pisarza-fantasty komiksem bądź na odwrót. To chyba raczej sposób odreagowania na rządy konserwatystów w USA i Wielkiej Brytanii. Nie sądzę, aby pani premier Margaret Thatcher cieszyła się dużym uznaniem takiego ekscentryka jak Alan Moore…
Nie polityka odgrywa jednak w „Strażnikach” czołową rolę. Ona zapewnia jedynie tło, ramy, w które wpisana została opowieść o superbohaterach. Myliłby się jednak ten, kto oczekiwałby kolejnego komiksu w stylu „Supermana” lub któregoś z jego licznych klonów. Różnica między nim a „Strażnikami” jest dokładnie taka, jak pomiędzy wczesnymi hurrapatriotycznymi westernami Johna Forda a „Trylogią dolara” Sergia Leone. Wszystko jest niby takie samo: kowboje, Indianie, Dziki Zachód i tak dalej, tylko przesłanie w zupełnie innym stylu. Podobnie jak w obrazach włoskiego mistrza spaghetti westernu bądź jego amerykańskiego odpowiednika, Sama Peckinpaha, tak w komiksie Moore′a mamy do czynienia z bohaterami (więcej nawet: superbohaterami), którzy są zmęczeni, wypaleni, zdegenerowani, odrzuceni na margines społeczeństwa i często po prostu niechciani. W pierwszym tomie komiksu obserwujemy zarazem narodziny ich świetności (w końcu lat 30. XX wieku), jak i powolny upadek (w połowie lat 70.).
Poznajemy całą galerię owych superbohaterów – nie są oni jednak, jak to często w tego typu „produkcjach” bywa, przedstawieni szablonowo. Portrety psychologiczne są w pełni przekonywujące, co uznać trzeba za przejaw mistrzostwa Moore′a. Bo nie jest przecież sprawą prostą w sposób wiarygodny i – co najważniejsze – realistyczny (czytaj: nie budzący uśmieszku politowania) zaprezentować przyczyny, jakie skłoniły młodego ambitnego policjanta do założenia obcisłego kostiumu oraz maski na twarz i wyjścia w tym przebraniu na ulice miasta, aby walczyć z groźnymi przestępcami. Owszem, nie brakuje w „Strażnikach” elementów humorystycznych, ale są one tonowane do tego stopnia, że nie czynią z tej opowieści tylko i wyłącznie sensacyjnej komedii o psychicznych odmieńcach. Moore traktuje swoich bohaterów bardzo humanitarnie, chociaż nie wszyscy w równym stopniu na to zasługują.
Punktem wyjścia akcji jest zbrodnia, jaką popełniono na Edwardzie Morganie Blake′u – w świecie superbohaterów znanym jako Komediant. Policja nie potrafi wyjaśnić jej przyczyn ani ustalić mordercy, więc za rozwiązanie zagadki bierze się niedawny kompan Blake′a – Rorschach, człowiek w masce pokrytej nieregularnymi plamami. Śledztwo, które wszczyna (po części także w obawie o własne życie), prowadzi go do innych, w zdecydowanej większości już emerytowanych, „strażników”. W ten sposób – poprzez liczne retrospekcje – poznajemy dość dokładnie ich historię, życiowe zakręty i dylematy, przed jakimi musieli stawać. Genialnym posunięciem okazało się przede wszystkim wymyślenie postaci Doktora Manhattana. Poświęcone głównie jemu rozdziały trzeci i czwarty to najprawdziwszy literacki majstersztyk! Moore popisuje się tutaj iście ekwilibrystyczną narracją (miesza czasy akcji, prowadząc ją na kilku płaszczyznach jednocześnie) i wychodzi z tego w pełni obronną ręką. Generalnie „Strażnicy” są dziełem postmodernistycznym, udanie żonglującym nie tylko odniesieniami do klasyki, ale także nastrojami i emocjami. To coś więcej niż komiks – więcej chociażby dlatego, że kolejne rozdziały przeplatane są fragmenty autobiografii jednego ze „strażników”, wiążące w całość najważniejsze wątki opowieści.
Od strony graficznej komiks jest przykładem amerykańskiego realizmu. Dave Gibbons dba o detale, choć – gdy wydaje mu się to uzasadnione – potrafi rezygnować z nich na rzecz kadrów rozmazanych, „odrealnionych”. Rysunki idealnie wpasowują się w tekst: kiedy akcja nabiera tempa, rośnie ich dynamika; kiedy zwalnia (w niewielu momentach) – stają się statyczne, wyciszone, jak filmowe stop-klatki. Siła tego komiksu kryje się przede wszystkim w jego klimacie, nastroju, w wykreowaniu którego ogromną zasługę ponosi także odpowiedzialny za kolory John Higgins. To jemu zawdzięczamy ową szarą, odpychającą wizję miasta, które nie dość, że przeraża, to jeszcze potęguje uczucia desperacji i osamotnienia. Pierwszy tom serii stanowi sporą wartość sam w sobie, jest jednak również intrygującym wstępem do kolejnych rozdziałów – nie ma bowiem co ukrywać, że dopiero doczytawszy „Strażników” do końca, będziemy mogli wystawić im w pełni obiektywną notę. Bez wątpienia komiks ten stanie się w Polsce wielkim wydarzeniem. Czy „Strażnicy” dorównają popularnością „Sandmanowi"? Kto wie, być może go nawet prześcigną?
