Z Markiem Szyszko, rysownikiem komiksów i ilustratorem, w imieniu Esensji rozmawia Marcin Osuch.
Marek Szyszko
Zajmowałem się tylko komiksem
Z Markiem Szyszko, rysownikiem komiksów i ilustratorem, w imieniu Esensji rozmawia Marcin Osuch.
Marcin Osuch: Od pańskiego debiutu jako rysownika komiksów minęło ponad czterdzieści lat. Dużo się zmieniło przez ten czas w pracy grafika?
Marek Szyszko: Nie było internetu, nie było komputerów, trzeba było wszystko robić ręcznie: ramki, wpisywać dymki. To trochę było wbrew naturze sztuki. Z jednej strony swobodny rysunek, kompozycja, środki wyrazu – kreska, plama, a z drugiej – to wszystko później opracować technicznie.
Marcin Osuch: O tym wspomina pan w wywiadzie znajdującym się na pańskiej stronie internetowej dla Mówią Wieki. W przypadku komiksu przez bardzo długi czas nie ma tego momentu, gdy rysownik może zobaczyć efekt końcowy swojej pracy. Najpierw ołówek, później tusz, następnie malowanie blaudruku…
MSz: Z blaudrukiem jest oddzielny problem. Jest on, ja sama nazwa mówi, wydrukowany na niebiesko, na papierze offsetowym. Nie wszystkim na tym można malować. Można temperą, która jest kryjąca, więc co chwila trzeba przykładać folię, żeby sprawdzić czy się nie wyszło poza szablon. Koszmar. A w przypadku ilustracji od razu widać co wychodzi. Co najwyżej w druku kolory nieco się pozmieniają.
Co do komiksu, to moim zdaniem nadal mamy do czynienia z dużym nieporozumieniem. Często jest postrzegany jako takie literackie disco polo, a to jest po prostu inna forma narracji. Jego rolą jest zaspokajanie potrzeb ludzi lubiących coś oglądać. Im dłużej oglądają, tym większą im to sprawia frajdę, tym więcej zauważają szczegółów. Rosiński opowiadał jak testowano komiksy we Francji. Jednym z kryteriów był czas, jaki dany album był oglądany przez grupę potencjalnych czytelników. U nas sztuka wizualna ogranicza się praktycznie do pójścia na wystawę, rzucenia okiem na to, na tamto. A komiks można oglądać, przeglądać w nieskończoność. To trochę jak czerpanie przyjemności ze słuchania muzyki.
MO: Jako dzieciak z jednej strony przepadałem za komiksami, z drugiej uważałem je za taki „niedorobiony” film animowany, którego miałem stały niedosyt, jako że dobranocki trwały dziesięć minut i koniec. Teraz doceniam tę odmienność komiksu, możliwości jakie daje – zatrzymania wzroku na konkretnym kadrze, powrocie do wcześniejszego rysunku. Szczególnie, jeśli mamy z czymś dobrze narysowanym, dajmy na to przez Rosińskiego, czy z pańskimi późniejszymi rysunkami. Bo moim zdaniem pański styl rysowania wyewoluował w bardzo fajnym kierunku.

MSz: Cóż, nie było u nas szkoły, która by kształciła w tym kierunku. Na Akademii nie uczono rysunku realistycznego. Były zajęcia studium z natury, zwykle była to modelka. I wydawałoby się, że należy temat potraktować realistycznie, kiedy mamy właściwą osobę, dobre oświetlenie. Że należy wyrabiać sobie odpowiednią spostrzegawczość. A ja na pierwszym roku, właściwie na pierwszych zajęciach popełniłem taki błąd, że starałem się właśnie podejść do tematu realistycznie. A gdzie tam. Co to jest? A gdzie interpretacja? Natomiast ci, co zrobili jakieś… bekony, wałki tłuszczu, to już była interpretacja i to miało sens. Tak więc zaczynało się od tyłu. Zamiast od podstaw, od rysunkowego abecadła. Wszyscy ludzie tacy jak Picasso i inni wielcy abstrakcjoniści świetnie rysowali, ale najpierw się nauczyli rysunku realistycznego. A później świadomie już z tego rezygnowali. Podobnie z zagranicznymi stylizowanymi ilustracjami do książek dla dzieci, ich autorzy znakomicie umieli rysować, ale żeby dobrze stylizować, trzeba najpierw mieć podstawy. A u nas było odwrotnie. Ten kto nie umiał realistycznie rysować, to brał się za książki dla dzieci, gdzie od razu stylizował, co często przypominało rysunek niewprawionego dziecka. W takim NRD czy Rosji ten, kto chciał się nauczyć warsztatu, miał takie możliwości. U nas nie. Pierwsze zarzuty do mojego malarstwa były takie, że jest zbyt ilustracyjne, że za dużo szczegółów. O co panu chodziło, gdzie tu jest jakiś skrót myślowy? Takie podejście bardzo dobrze sprawdzało się w plakacie, ale plakat ma inną funkcję. Jest tym lepszy, im bardziej skrótowo jakaś myśl jest pokazana. Świetnie robił to Tomaszewski i wielu moich kolegów z Akademii do niego szło.
MO: Co zakończyło pańską komiksową karierę? Brak zamówień czy świadoma decyzja, że nie chce pan już dalej zajmować się komiksem?
MSz: Nie było jednego takiego momentu. Powoli było widać, że ten rynek dla polskich rysowników się wygaszał. Rynek się otworzył i powstały nowe wydawnictwa, ich przedstawiciele jeździli na targi książek i brali licencje, które były im wciskane za tanie pieniądze. To były głównie pozycje z lat siedemdziesiątych, wyciągnięte z szuflad. A jaką konkurencję mogli stanowić polscy rysownicy dla takiego Uderzo? Nic oczywiście mu nie ujmując, bo to bardzo dobry rysownik był. I nie mam na myśli tylko „Asteriksa” ale także komiksy realistyczne takie jak „Tanguy i Laverdure”
MO: Twórcę komiksowego unieśmiertelnia przede wszystkim zapadający w pamięć czytelników bohater. U pana takiej jednoznacznej postaci nie ma. Najbardziej jest pan kojarzony z „Tajemnicą kipu” i z „Pilotem śmigłowca”.

Tajemnica kipu
MSz: Tak, pewnie dlatego, że „Tajemnica kipu” była najdłuższa, chyba trzydzieści dwie plansze. Ja od razu założyłem, że jestem od wykonywania zadań. Nie trafiłem na scenarzystę, który miał wymyślonego bohatera i związaną z nim serię. Zresztą, nie pamiętam już czy w Relaksie były dłuższe serie. W sumie nigdy nie było wiadomo, ile czasu jeszcze ten magazyn przetrwa, czy dostanie przydział papieru. I tutaj pełna zgoda: w oczywisty sposób w pamięć bardziej zapadają autorzy długich serii z wyrazistym bohaterem, jak Thorgal. Podobnie jest w przypadku komiksów autorskich, gdy scenarzysta jest jednocześnie rysownikiem.
MO: Baranowski.
MSz: Tak, Baranowski czy Chmielewski.
MO: Pozostańmy jeszcze na chwilę przy „Tajemnicy kipu”. Czy pan się mocno musiał wgryźć w ten temat? Bo sama historia jest przecież fascynująca.
MSz: Tak, zresztą później telewizja przymierzała się, żeby zrobić z tego serial.
MO: Na bazie komiksu?
MSz: Nie wiem czy na bazie komiksu, czy samego scenariusza. Dzwonili do mnie, bo nie mogli dotrzeć do autorki scenariusza, pani Dobrzyńskiej. Ale ja mniej więcej kojarzyłem, gdzie ona mieszka, ale nic więcej o niej nie wiedziałem. Zresztą akurat z nią dosyć często rozmawiałem, bo zaglądała do redakcji, a z pozostałymi autorami praktycznie się nie widywałem. Dostawałem scenariusz i tyle.
MO: Czyli przy „Tajemnicy kipu” wchodziliście w jakąś interakcję?
MSz: Tak, rozmawialiśmy w redakcji. A później robiłem „research” tematu. Wtedy nie miałem pojęcia o osiemnastym wieku w Peru, o powstaniach Inków. O ich wyglądzie, strojach, realiach. Dlatego siedziałem w bibliotece na Akademii i oglądałem albumy. Niestety, wtedy nie było aparatów cyfrowych i wszystko musiałem sobie szkicować. Nie było mowy, żeby album wypożyczyć do domu.
MO: Czy był jakiś pański wkład do samej tej historii?
MSz: Nie. Scenariusz był gotowy, z dialogami. Zresztą, ja byłem początkującym grafikiem i żaden redaktor nie brałby moich sugestii pod uwagę.
MO: A jak było z układem plansz?
MSz: Tutaj miałem pełną swobodę. Teraz już nie pamiętam czy tam był podział na plansze. Ale właśnie cała ta logika była po mojej stronie aby ten tekst podzielić na plansze, następnie plansze na obrazki i żeby całość zmieściła się w liczbie stron. Czytając scenariusz, musiałem wyłowić co jest w tej scenie najważniejsze. I w ogóle, które sceny będą najważniejsze w całym komiksie, decydujące o akcji. Przykładowo, jeśli była scena bitwy, to trzeba było zostawić więcej miejsca, a resztę jakoś tam poupychać, co, jeśli był dużo dialogów, było dosyć trudne. Dymków dialogowych nie można było za bardzo zmniejszyć.

Olbrzym z Cardiff
MO: A propos miejsca na dymki, to byłem trochę zaskoczony bo wydawało mi się, że większości przypadków to oryginalna plansza miała rozmiar zbliżony do A3. A z tego co się zorientowałem to „Tajemnica kipu” została narysowana na rozmiarze A2, czyli dosyć dużym.
MSz: Cóż, łatwiej się rysuje. Przynajmniej mnie. Rosiński zresztą też chyba na takim formacie rysował. Ostatnio jeździłem na kilka Festiwali Komiksu w Łodzi, tam były okolicznościowe wystawy, a chciałem zobaczyć jak to jest robione.
MO: Jak jest robione teraz?
MSz: Tak, ale niestety oryginałów tam nie zobaczyłem. W znakomitej większości były to wydruki komputerowe. Nie mogłem więc podpatrzeć narzędzi, podejrzewam, że robione to było na komputerze. Gdy byłem w Szwajcarii w 1988 właśnie na wystawach komiksów, to tam można było podpatrzeć warsztat, zobaczyć w jakiej skali to jest rysowane, czy piórem czy pędzelkiem, czy może technika mieszana. Czy wycierane, przemalowywane, retuszowane.
MO: Skoro rozmawiamy o oryginałach, chciałbym zapytać czy istnieją kolorowe plansze „Doktora Jekylla” i „Olbrzyma z Cardiff”? Bo one były chyba przeznaczone do Relaksu a ten, jak wiadomo, był kolorowy.
Jego ilustracje czy okładki są jakieś takie sztuczne. Bardzo przeciętny wyrobnik.