Zapraszamy do lektury fragmentu powieści Mariny i Siergieja Diaczenków „Waran”. Objęta patronatem Esensji książka ukazała się nakładem wydawnictwa Solaris.
Marina Diaczenko, Siergiej Diaczenko
Waran
Zapraszamy do lektury fragmentu powieści Mariny i Siergieja Diaczenków „Waran”. Objęta patronatem Esensji książka ukazała się nakładem wydawnictwa Solaris.
Marina Diaczenko, Siergiej Diaczenko
‹Waran›
Franta przywieźli łodzią pocztową. Pomiędzy workami i skrzyniami starego Makei pasażer wyglądał dość głupio – śmieszny króciutki płaszcz narzucony na jasny kostium, nad głową jakieś błoniaste urządzenie bardzo podobne do parasola. Kiedy łódź podpłynęła bliżej, Waran przekonał się, iż jest to rzeczywiście parasol, tylko chroniący nie przed deszczem, a przed słońcem. Z takimi zabaweczkami chodzą tylko górenowie: odbieracz z górnej przystani na przykład, w międzysezonie śmieszy całe osiedle swoim kraciastym parasolem z koronkami.
Był cichy, szary poranek. Każda kropla uderzając w wodę, odbijała się dźwięcznie, jakby chciała wrócić w niebo i całe morze wydawało się przez to kosmate. Szeroka, niemal kwadratowa płaskodenka mieszała morze łopatami bocznych kół. Stary Makei kręcił pedałami – nad wodą daleko niosło się sapanie i pochrząkiwanie starego pocztyliona. Dumnie wyprostowany pasażer dumnie siedział na burcie.
– Pooooczta! – radosnym okrzykiem powiadomił wszystkich Makei, choć oprócz Warana na przystani nie było nikogo. – Dobrzy ludzie, przyjmijcie pozdrowienia od waszych bliskich i dalekich, za dobre nowiny dziękujcie Imperatorowi, a za złe przeklnijcie Szuu! Pooooczta!
Stary miał głos nie tyle miły dla ucha, co donośny. Waran zauważył, że obcy pod parasolem krzywi się, walcząc z pragnieniem zatkania uszu. Jeszcze sobie pomyśli, że Makei drze gardło na jego cześć!
Waran nagle obraził się na starego pocztyliona. Makei przed nikim nie giął karku, ale szanował zaprowadzony raz porządek i brodę rozczesywał na dwoje nawet wtedy, kiedy mu przychodziło tygodniami błąkać się po otwartym morzu. Gdyby w okolicy nie czekał na niego ani jeden odbiorca, Makei tak czy owak wykrzyczałby ustawowe powitanie cechu pocztowców, choć tego nawet nie warto było wyjaśniać młodemu frantowi, który rozpierał się na burcie z łaskawym uśmieszkiem.
Łódź przybiła do pomostu.
– Witajcie, dziadku Makei.
– Witaj, Waraszka. Znaczy, khe…
Rozkaszlawszy się nienaturalnie, Makei zwrócił się do pasażera:
– Dopłynęliśmy, Wasza Miłość.
Miłość złożyła parasol, uśmiechnęła się kwaśno i balansując w chybotliwej płaskodence wstała.
Na oko miłość miała z osiemnaście lat. Spod nisko nasuniętego kaptura wysuwały się bezbarwne miękkie włosy, nieprawdopodobnie długie – chyba do ramion. Cienkie wargi nie różniły się barwą od bladych policzków; najbardziej jaskrawym punktem na obliczu przybysza był nos – czerwony i nabrzmiały od kataru, z nerwowo rozdymającymi się nozdrzami.
– Goście do was – Makei zerknął na Warana. – Raczej nie goście, a tego… góren.
Pocztylion miał najwyraźniej trudności w określeniu statusu przybysza. Jego pasażer odziany był jak ważna osoba, ale teraz wyglądał po prostu jak przeziębiony smarkacz i zachowywał się bez odpowiedniego dostojeństwa – wyskoczył na przykład na kamienną przystań nie czekając na rzucenie trapu. I jeszcze jedno – jeżeli jesteś górenem, to czemu nie podróżujesz górą?
Znalazłszy się na lądzie obcy od razu się poślizgnął i niewiele brakowało, aby upadł:
– Oj… dzień dobry, szanowny… Przybyłem do was z polecenia Imperatora.
Powiedziano to prosto i zwyczajnie.
– Do mnie? – zdumiał się Waran.
– Do waszego kniazia. – Przybysz ponownie się poślizgnął na innym miejscu i przez chwilę machając niezgrabnie ramionami, łapał równowagę. – Tam… – i dość nieokreślonym gestem tknął palcem w spód swego błoniastego parasola.
Makei rzucił na przystań dwa worki z pocztą – dla podedniaków i górenów. I machnął Waranowi ręką, jakby chciał rzec: ja swoje zrobiłem. Usiadłszy do pedałów odbił ostro wstecz, aż w przystani zakipiała woda. Łódka cofnęła się od brzegu, zostawiając wyraźny ślad na wodzie.
– Powinienem pewnie okazać papiery uwierzytelniające – zapytał obcy i kichnął niepewnie.
Łódź Makei powoli znikała za przylądkiem – kierując się do rudokopów, na Maleńką. Waran zarzucił oba pęcherze na ramiona; worki były lekkie, na początku sezonu ludzie mają inne zajęcia niż drapanie nożykiem muszelek, ale Waran zgiął się pod brzemieniem i nawet stęknął – niech przybysz zobaczy, jak mu ciężko i że ma zajęte obie ręce. I nikt, oprócz właściciela, nie poniesie drewnianej skrzyneczki, wyzywająco sterczącej na środku pomostu.
Obcy odczekał chwilę, a potem podniósł skrzyneczkę za skórzany uchwyt. I podniósł bez wysiłku. Pewnie skrzynka jest pusta, pomyślał nie wiedzieć czemu rozdrażniony nagle Waran. Dla pozoru ciągnie ze sobą pańską drewnianą skrzynię, żeby uznawano w nim ważną osobistość. Albo zamierza ją sprzedać. O ile w ogóle gdzieś jej nie ukradł. A całe to gadanie o poleceniu Imperatora jest łgarstwem albo jeszcze gorzej, zuchwałą herezją…
– Może jednak przedstawię te dokumenty uwierzytelniające? – nieco bardziej natarczywym tonem zapytał obcy.
– Chodźmy, panie góren – odpowiedział Waran. – Pokażecie je, komu trzeba.
I nie oglądając się ruszył ku brzegowi, zręcznie przeskakując z kamienia na kamień. Worki z pocztą chrzęściły cicho i kłuły go w plecy.
Obcy został w tyle. Na ścieżce pod zadaszeniem Waran musiał na niego poczekać, co uczynił zrzuciwszy worki na ziemię. Paniczyk nie raz i nie dwa się poślizgnął, wpadając po kolana w wodę. Parasol w końcu zamknął i wsunął go sobie pod pachę. Wreszcie do niego dotarło – rybie parasol nie jest potrzebny… A może po prostu nie miał sił na to, żeby jednocześnie szamotać się z parasolem i skrzynią.
Waran spodziewał się przekleństw i wściekłego sapania – dlatego mocno go zdziwił uśmiech, który zobaczył na twarzy paniczyka. Co prawda sapanie też było, i to w nadmiarze; przybysz kichał jak najęty i wycierał nos przemoczoną już batystową chusteczką.
– Mokro tu u was – zauważył wesoło. – Czekacie na sezon?
– No…
– A gdzie ludzie? Pusto tu jakoś, na przystani ni żywego ducha, a na brzegu…
Waran chciał powiedzieć, że skoro dobrodziej nie raczył nikogo uprzedzić o swoim przybyciu, to miejscowi zapomnieli zwołać trębaczy i heroldów. Ale ugryzł się w język. Nigdy nic nie wiadomo…
– Podedniacy sieją… Łatają arkę… Sami mówicie, że czekamy na sezon, wczoraj sytuchy spod brzegu się wyniosły, czyli niedługo zabulgocze…
Czemu ja tak wiele mówię, pomyślał Waran z niezadowoleniem. Co ja, wójt jestem, żebym mu meldunek składał? A przy okazji jeszcze pytanie, czy wójt jest u siebie – może się wybrał wcześnie z rana siatki na swoim polu układać? Ojciec mówił, że wszystkie najlepsze siatki zabrał, drań jeden…
– To… dobrze – powiedział paniczyk. W jego głosie słychać było zadyszkę.
– Co dobrze? – odezwał się Waran tonem nie za bardzo świadczącym o szacunku dla gościa; szli teraz po suchym tarasie pod kamiennym zadaszeniem, Waran pierwszy, a przyjezdny z tyłu. Taras wił się po krawędzi skały zakosami i coraz wyżej. Worki kłuły w plecy – czemuż oni, karaluchy niemyte, niczego miękkiego do ośrodka nie włożyli?
– Dobrze… że już niedługo… sezon… – sapnął niewidoczny paniczyk z tyłu. – Nie mogę sobie wyobrazić… jak wy tu żyjecie?
Waran wykrzywił twarz w paskudnym grymasie, za który nieraz dostawał po karku od ojca. No, ale teraz i tak nikt niczego nie widział.
– Dobrze żyjemy… reps żujemy, ryby żremy. Zabawki kleimy z muszelek… Sezon wspominamy. I tak do następnego sezonu.
– Wolniej – odezwał się przyjezdny. – Ciężko mi oddychać…
On jest naprawdę urodzonym górenem, pomyślał Waran. Tego nie da się udawać. I rodził się, widać, na szczycie… I dlatego mokro mu u nas, i źle, i nie ma czym oddychać.
– Już niedługo dotrzemy na miejsce – odezwał się nieco łagodniej. – O, już dymki widać…
Osada z daleka wyglądała jak obłoczek, który przycupnął na ziemi. Po ziemi ścielił się dym, a nad płaskimi kamiennymi dachami unosiła się para. Waran skierował się wprost do domu wójta, wlokąc za sobą niby ogon coraz bardziej opadającego z sił paniczyka.
– Karp! Hej, Karpie! Poczta przyszła, i sprawa jest…
– Pocztę połóż pod drzwiami, a sprawa niech poczeka – odezwał się niewyraźny, senny głos. – Drzwi nie otwieraj, słyszysz – u mnie jest sucho. Sprawa na potem.
Zanim jednak Waran zdążył cokolwiek odpowiedzieć, przyjezdny odsunął go na bok i pchnął nasmołowane drzwi.
– Powiedziałem, nie otwierać! – warknął wójt. – Zapłacisz ty mi za to, gnojku jeden!
Waranowi nie pozostało nic innego, jak przekroczyć próg za obcym.