WASZ EKSTRAKT: | |
---|---|
Zaloguj, aby ocenić | |
Tytuł | Ostrze Tyshalle’a, część 1 |
Tytuł oryginalny | Blade of Tyshalle |
Data wydania | 23 września 2009 |
Autor | Matthew Woodring Stover |
Przekład | Wojciech Szypuła, Małgorzata Strzelec |
Wydawca | MAG |
Cykl | Akty Caine’a |
ISBN | 978-83-7480-148-5 |
Format | 488s. 135×205mm |
Cena | 35,— |
Gatunek | fantastyka |
WWW | Polska strona |
Zobacz w | Kulturowskazie |
Wyszukaj w | MadBooks.pl |
Wyszukaj w | Selkar.pl |
Wyszukaj w | Skąpiec.pl |
Ostrze Tyshalle’a, część 1Matthew Woodring Stover
Matthew Woodring StoverOstrze Tyshalle’a, część 13 Oparłem się o żłobkowaną kolumnę łuku oddzielającego siłownię od głównej sali gimnastycznej i zajrzałem do środka. Podrapałem się po białej, elastycznej osłonie, którą musiałem nosić po ostatniej operacji twarzy: mimo blokad neuronowych do nerwów docierało dostatecznie dużo bodźców, żeby stale dokuczał mi przenikliwy świąd. Pewnego dnia w Nadświecie dzięki tym wszystkim operacjom będę mógł uchodzić za przedstawiciela Pierwszego Ludu, niby-elfa, tubylca z północno-zachodniego kontynentu. Pierwotni byli największymi magami Nadświata i pewnie nigdy nie zdołam im dorównać, ale mam też pewne własne ta-lenty. W sali za moimi plecami opancerzeni sorbothanem uczniowie Kolegium Walki okładali się nawzajem mieczami z dociążonego rattanu. Uczniowie Kolegium Magji unikali siłowni aż do późnego popołudnia, kiedy neandertale z Walki albo miały wykłady, albo gromadnie wylegały na boiska turniejowe. Michaelson wyróżniał się z tłumu w siłowni. Tylko on jeden ważył tu poniżej stu kilogramów; nawet nieliczne kobiety miały nad nim po dziesięć, jedenaście kilo przewagi. Z wykrzywioną z wysiłku twarzą leżał na plecach na ławce do wyciskania. Jeden neandertal szturchnął drugiego pod żebro, kiedy, klucząc między przyrządami, ruszyłem w kierunku Michaelsona. – Patrzcie, patrzcie… – Wstał i zastąpił mi drogę, napinając przerośnięte mięśnie piersiowe. Przewyższał mnie o dobrą trzecią część metra. – Co słychać, magijna dziewczynko? Nie powinnaś teraz gdzieś klęczeć? Uśmiechnąłem się pod maską, obchodząc go bokiem. – Chciałbyś, żebym był dziewczyną, co? Twój kumpel miałby wtedy trzy dziurki do wyboru zamiast dwóch, jak u ciebie. Wyminąłem go, nie czekając, aż ze zmarszczonymi brwiami wykombinuje, w jaki właściwie sposób próbuję go obrazić. Michaelson wpatrywał się tępo w sufit, mozoląc się pod sztangą. Żyły wystąpiły mu na czoło. Muszę przyznać, że trochę mnie zaintrygował. W jego aktach wyczytałem, że jest synem antropologa Duncana Michaelsona, tego samego Duncana Michaelsona, którego książka o westerlingu była w konserwatorium standardowym podręcznikiem do nauki tego języka. Duncan Michaelson odegrał w moim życiu ogromną rolę. Dziesiątki razy czytałem Opowieści Pierwszego Ludu (spisaną przez niego wersję historii pierwotnych mieszkańców północnego zachodu); to one zwróciły moją uwagę na elfy. Nie mogłem jednak porozmawiać o tym z Harim – z akt wynikało także i to, że nigdy nie wspominał o ojcu. Był ode mnie wyższy prawie o dziesięć centymetrów, ale nie sądzę, żebym bardzo ustępował mu wagą. Ciemne oczy, śniada skóra, czarne włosy, mięśnie jak powrozy. Stęknął i jeszcze raz wypchnął do góry poprzeczkę przyrządu. Wykrzywił z wysiłku usta, okolone nieogoloną czarną bródką. Zerknąłem na wyświetlacz: osiemdziesiąt kilo. Mimo woli gwizdnąłem z podziwu – wiedziałem, że Michaelson waży sześćdziesiąt pięć. Spojrzałem na licznik powtórzeń, który na moich oczach dobił do piętnastki, kiedy Hari wyprostował ręce. Chandra mówił mi, że Michaelson spędza dużo czasu na siłowni, ale chyba nawet on nie wiedział, jak dużo. Naszkicowaliśmy z dyrektorem zgrubny plan działania, który miał mi pomóc zdobyć zaufanie Michaelsona. W oparciu o jego profil psychologiczny doszliśmy do wniosku, że szczerość nie będzie najlepszym pomysłem. Bezpośrednia propozycja pomocy spotkałaby się – w najlepszym razie – z ponurą odmową. Dlatego miałem zacząć od stopniowego budowania znajomości: najpierw się z nim zaprzyjaźnić, może doradzić mu jakiś trik medytacyjny, przydatny na zbliżającym się seminarium z aktorstwa wirtualnego, w końcu – niby od niechcenia – zaproponować pomoc w nauce. Bez naciskania. Kiedy tak patrzyłem, jak pompuje licznik powtórzeń do dwudziestki, a z każdym wyciśnięciem cztery lub pięć razy wypuszcza gwałtownie powietrze przez zaciśnięte zęby, zrobiłem na niego przebitkę. Na ułamek sekundy, mgnienie oka, stałem się Harim Michaelsonem, zmagającym się z obciążeniem przyrządu. Stałem się dziewiętnastoletnim Robotnikiem targanym wspomnieniami niezliczonych szykan ze strony nadkastowych, zżeranym bezradnością i upokorzeniem, wynikającymi z faktu, że wszelka zemsta jest na zawsze poza moim zasięgiem. W piersi, pod mostkiem, czułem nieustępliwy żar gniewu, buzujący jak ogień w piecu hutniczym i podsycany palącą świadomością wiecznej przegranej. To właśnie jeden z moich talentów. Przebitka. Nie jest to żadna zdolność paranormalna, raczej skutek działania mojej nieprzeciętnej wyobraźni, kiedy wejdzie na maksymalne obroty – ale to bez znaczenia. Grunt, że działa. W tej samej chwili odrzuciłem plan Chandry. Przyszedł mi do głowy inny. Lepszy. Kiedy wydawało się, że Hariemu nie uda się już wyprostować rąk – ramiona mu drżały, na wpół przygięte, twarz miał fioletową, a oczy ledwie widoczne przez zmrużone powieki – podszedłem, złapałem za poprzeczkę i pomogłem mu ją podnieść. Nie musiałem się bardzo wysilać: wystarczyłby mi pewnie jeden palec, żeby dźwignąć ten kilogram czy dwa, które były poza jego zasięgiem. – Koniec! – warknął, wyprostowawszy ręce. Poprzeczka znieruchomiała. – Przy wyciskaniu ktoś powinien mieć na ciebie oko – powiedziałem z uśmiechem. Michaelson powoli się podniósł i usiadł. Jego wzrok palił mnie jak ogień. – Nikt cię nie prosił o opinię, śmieciu – powiedział beznamiętnie. – Ani o pomoc. – Gdybym czekał, aż poprosisz, stałbym tu do następnego zlodowacenia – odparłem, nie przestając się uśmiechać. – Bardzo śmieszne. – Zmrużył oczy, patrząc na moją maskę. – Co to za przebranie? Boris Karloff? – Jaki Borys? Nazywam się Kris… – Hansen. Wiem. W Badziewiarce wszyscy cię znają. A my musimy o tobie słuchać od rana do wieczora. Czego chcesz? Badziewiarka: pogardliwe określenie Kolegium Magji Bitewnej używane przez uczniów ze Szkoły Walki. – Żebyś poświęcił mi dwie minuty. – Wzruszyłem ramionami. – Chcę cię prosić o pomoc. Michaelson odwrócił się i pochylił nad pulpitem sterowniczym maszyny do ćwiczeń. – Spadaj. – Cześć, panienki. – Podszedł do nas jeden z neandertali. – Pomóc wam przy aparaturze? A może pokazać, jak to robią faceci? Michaelson nawet na niego nie spojrzał. – Wypierdalaj, Ballinger. – Jeszcze czego. Pani się przesunie. Neandertal jakby od niechcenia zepchnął Michaelsona z ławki i sam się na niej położył. Michaelson powoli wstał i stanął plecami do maszyny, całkiem nieruchomo. Tylko jeden mięsień na szczęce drgał mu nerwowo. Ballinger chwycił poprzeczkę przyrządu i powiedział: – Zwiększ ciężar. Dwa, zero, zero. Początek. – Odczekał, aż wyświetlacz pokaże dwieście kilogramów, i zaczął gładko wyciskać. – Widzisz? Na tym właśnie polega twój problem: bierzesz za mały ciężar. – Chodźmy stąd, Hari – zaproponowałem. – Naprawdę chcę z tobą pogadać. – Nie masz mi do powiedzenia nic, co chciałbym usłyszeć. Wziąłem głęboki wdech, zatrzymałem powietrze w płucach – i skoczyłem na głęboką wodę. – Typowe robolskie podejście – zadrwiłem. Przez chwilę poczułem się jak mój ojciec. Michaelson płynnie odwrócił się w moją stronę, jakby stał na obracającym się kamieniu młyńskim. – Co powiedziałeś? – Wy, podkastowi, wszyscy jesteście tacy sami: „Wal się, Jack. To nie moja sprawa”. To u was wrodzone. I dlatego takie robolskie ścierwa nigdy się nie wyrwą z getta. Zrobił krok w moim kierunku. Oczy płonęły mu jak węgle. – Dopraszasz się, żebym skopał ci dupę. – Prawdę powiedziawszy, to tak. Właśnie o to mi chodzi. Zatkało go. – Powtórz to. – A której części nie zrozumiałeś? Jego usta z wolna rozciągnęły się w drapieżnym grymasie: same zęby, zero wesołości. – Wchodzę w to. – Cieszę się. Chodźmy do salki do walki wręcz. – Chętnie. Tylko coś załatwię. Odwrócił się do maszyny, gdzie Ballinger na drżących rękach wyciskał ciężar po raz czternasty. Michaelson odczekał, aż wyprostuje ręce, po czym kantami dłoni uderzył go w zgięcia łokci. Ręce Ballingera złożyły się jak scyzoryki, ciężar przygniótł mu pierś. Z wybałuszonymi oczami próbował wybełkotać „Koniec! Koniec!”, ale nie wystarczyło mu tchu i automat nie zarejestrował polecenia. Michaelson pogłaskał go po policzku. – Przy wyciskaniu ktoś powinien mieć na ciebie oko, wiesz? – powiedział i uśmiechnął się do mnie. – Pani przodem. Odpowiedziałem mu uśmiechem. – Ależ dziękuję panience. Tekst mi się udał, jednak nie zdołałem opanować mimowolnego dreszczu. Zaczynałem rozumieć, jak niebezpieczny może być Hari Michaelson. Dotarło do mnie, że muszę bardzo, ale to bardzo uważać. |
Prezentujemy fragment powieści Roberta M. Wegenra „Każde martwe marzenie”. Książka będąca piątym tomem cyklu „Opowieści z meekhańskiego pogranicza” ukaże się nakładem wydawnictwa Powergraph w pierwszej połowie 2018 roku.
więcej »Zapraszamy do lektury drugiego fragmentu powieści Rafała Kosika „Różaniec”. Objęta patronaterm Esensji książka ukazała się nakładem wydawnictwa Powergraph.
więcej »Wszyscy jesteśmy „numerem jeden”
— Andreas „Zoltar” Boegner
Krótka druga wiosna „romansu naukowego”
— Andreas „Zoltar” Boegner
Jak przewidziałem drugą wojnę światową
— Andreas „Zoltar” Boegner
Cyborg, czyli mózg w maszynie
— Andreas „Zoltar” Boegner
Narodziny superbohatera
— Andreas „Zoltar” Boegner
Pierwsza historia przyszłości
— Andreas „Zoltar” Boegner
Starwarsy moralnego niepokoju, czyli cierpienia młodego Dżedaja
— Agnieszka Szady