Już za kilka dni premiera z dawna oczekiwana! Z okazji zbliżającej się ekranizacji „Hobbita” Johna R. R. Tolkiena rozmawiamy dziś o książce, a jutro o oczekiwaniach wobec filmu. Czy więc jest to tylko kierowany do młodego czytelnika wstęp do tolkienowskiego swiata, czy, jak chce Andrzej Sapkowski, najważniejsza powieść fantasy wszystkich czasów?
Wielka przygoda puka do drzwi!
Już za kilka dni premiera z dawna oczekiwana! Z okazji zbliżającej się ekranizacji „Hobbita” Johna R. R. Tolkiena rozmawiamy dziś o książce, a jutro o oczekiwaniach wobec filmu. Czy więc jest to tylko kierowany do młodego czytelnika wstęp do tolkienowskiego swiata, czy, jak chce Andrzej Sapkowski, najważniejsza powieść fantasy wszystkich czasów?
J.R.R. Tolkien
‹Hobbit czyli tam i z powrotem›
Konrad Wągrowski: „Hobbit” uchodzi – nie bez słuszności – za takie lekkie, z przeznaczeniem dla młodego czytelnika, wprowadzenie do „Władcy pierścieni”. Są tu elementy ewidentnie niepasujące do reszty, jak sam pomysł werbowania Bilba na wyprawę, czy trolle żartujące z szykowanych na posiłek krasnoludów. Rzec można jednak, że z kolejnymi stronami książka poważnieje, a już Bitwa Pięciu Armii stanowi dobre wprowadzenie do epickich zmagań „Władcy”. Znam jednak osoby, które „Hobbita” początkowo pomijały, zaczynały lekturę Tolkiena od „Władcy”, a potem, w ramach uzupełniania wiedzy o uniwersum, sięgały dopiero po tę książeczkę. Czy więc niesie ona coś więcej niż tylko lekko infantylny wstęp do tolkienowskiego świata?
Miłosz Cybowski: Przyznaję, że zaliczam się do tych, którzy zaczynali od „Władcy” i skończyli na „Hobbicie”. Zaliczam się jednak też do tych, których ani jedno, ani drugie dzieło nie zafascynowało. I nadal nie mogę się nadziwić temu, że Sapkowski w swoim „Rękopisie” wychwala „Hobbita” do tego stopnia, by umieścić go na pierwszym miejscu powieści fantasy, które trzeba przeczytać. Ten wstęp, jak słusznie zauważyłeś – lekko infantylny, jest lekką i przyjemną lekturą, ale niczym więcej. O wiele bardziej wciągający był dla mnie początek „Ziemiomorza”, choć wchodzenie tutaj na porównania między Tolkienem a Le Guin chyba odciągnie nas zbytnio od głównego tematu dyskusji.
Beatrycze Nowicka: Też zaczęłam od „Władcy”, a „Hobbita” przeczytałam znacznie później. Wzbudził we mnie dosyć ciepłe uczucia, ale w pamięci pozostało niewiele – gdzieś kołacze mi się rozpacz Bilba z powodu panoszących się w jego norce gości, scena z kamieniejącymi trollami, przerzucanie się zagadkami z Gollumem oraz pająki z Mrocznej Puszczy. No i wszelkiej maści piosenki, chociaż nie powiem, że jakoś strasznie mnie one zachwycały.
Alicja Kuciel: Hobbita czytałam dawno, jeszcze w szkole podstawowej. Nie kibicowałam Bilbo Bagginsowi w jego wyprawie i irytował mnie odrobinę za mocno, jak na postać, która – nie ukrywajmy – była hobbitem, czyli postacią z założenia irytującą. Na szczęście krasnoludy równoważyły to wrażenie, wtedy po raz pierwszy spotkałam krasnoludy inne niż w bajkach, bez czerwonych czapeczek, za to z toporami i niebezpieczne. Poza tym był Gandalf, który na pewno pozostawił we mnie przekonanie, że tak właśnie prawdziwy mag wyglądać powinien. Było mi też żal Golluma, mimo że był taki paskudny i oślizły i zupełnie niesympatyczny. Niemniej jednak „Hobbit” jako całość nie należy do niezapomnianych lektur z mojego dzieciństwa.
J.R.R. Tolkien
‹Hobbit czyli tam i z powrotem›
Jakub Gałka: Sięganie po „Hobbita” po „Władcy” to jeden z większych błędów, który mogą popełnić zwłaszcza ci starsi spośród młodych czytelników Tolkiena, bo może skończyć się całkowitym odrzuceniem „Hobbita”. Nie pamiętam swojego pierwszego razu, ale mam wrażenie, że jednak czytałem w odpowiedniej kolejności. Istotniejsze jest jednak to – i kolejność jak widać nic tu nie pomogła – że do „Władcy…” wracałem kilkakroć, a do „Hobbita"… może raz? Być może największą wadą tej książeczki (obok tego, że ma słynną, monumentalną i zwyczajnie lepszą kontynuację…) jest fakt, że jest skierowana do dość wąskiego wiekowo grona odbiorców, co oczywiście wynika z jej niespójności. Finałowa bitwa i zmiana klimatu chyba nie nadaje się dla najmłodszych milusińskich, a z całej nieco infantylnej konwencji szybko się wyrasta.
Konrad Wągrowski: A dla mnie właśnie główną atrakcją „Hobbita” był Bilbo. Bilbo lekko zagubiony, czasem nieporadny, radzący sobie z trudem z przeciwnościami i ostatecznie triumfujący. Czytałem w prawidłowej kolejności i pamiętam z kolei rozczarowanie (krótkie), że we „Władcy pierścieni” rola Bilba jest tak marginalna.
Marcin Osuch: Odnoszę wrażenie, a powyższe wypowiedzi to potwierdzają, że największym problemem „Hobbita” jest jego kontynuacja. Po przeczytaniu „Władcy…” trudno jest spojrzeć na „Hobbita” neutralnie i skupić się w nim na tym, czym z założenia miał być, czyli przygodową opowieścią dla młodego odbiorcy. Książkę przeczytałem ostatnio i przyznam, że jedyne, co zaskakuje, to jak niezwykle krótko potraktowana została Bitwa Pięciu Armii. I to też chyba jest „wina” filmowej interpretacji „Władcy…”. Innymi słowy, zarzucamy książce, która z definicji miała być w miarę lekka, że nie jest poważnym dziełem na miarę Trylogii.
Alicja Kuciel: Nie wiem, czy to wina „Władcy…”, bo akurat trylogię przeczytałam dużo później po „Hobbicie” i nie traktowałam tego jako kontynuacji (ale może to też była wina tego akurat tłumaczenia). To po prostu „Hobbit” nie pozostawił po sobie specjalnego wrażenia. Wolałam w tym czasie serię o Tomku Wilmowskim, książki Curwooda, Londona czy Wernica. Natomiast nie wykreśliłabym „Hobbita” z listy lektur lat dziecinnych, ponieważ świat tam przedstawiony zostaje na dłużej, pełen elfów, ludzi, hobbitów, krasnoludów i czarodziejów, i rzecz jasna Golluma.
Beatrycze Nowicka: Książki Curwooda należały do moich absolutnie ukochanych książek dzieciństwa, bardziej niż fantastyka. Ale wracając do „Hobbita” i zastanawiania się, czemu Sapkowski umieścił go tak wysoko. Być może ze względu na znaczenie tej książeczki dla fantasy. Tak naprawdę to „Władca” okazał się książką przełomową, tą, która na dziesięciolecia ustaliła kanon, ale przecież nie byłoby trylogii, gdyby Tolkien po napisaniu o przygodach Bilba nie zapragnął rozwinąć swojej wizji. Zresztą nieraz się zdarza, że dzieła, które zapoczątkowały konwencję zostały przyćmione przez utwory napisane potem, w których owa konwencja wybrzmiewała w pełni. „Hobbit” byłby więc takim kamieniem milowym, może nie zapomnianym, ale nieco porośniętym mchem i tonącym w cieniu swojego następcy.
Jakub Gałka: To może, jak już się zgadzamy, że największym „problemem” „Hobbita” jest jego kontynuacja, zrobimy mały eksperyment myślowy (który, jak wiele na to wskazuje, przeprowadził i wcielił w życie Peter Jackson): co by było, gdyby Tolkien w większym stopniu dostosował styl i ton „Hobbita” do „Władcy"? Gdyby nie tylko w nowych edycjach porzucił „gnomów-elfów” i zmienił nieco grę w zagadki, ale całkowicie przepisał powieść, tworząc historię mroczniejszą i poważniejszą? Byłby pełnoprawny prequel do „Władcy” czy raczej dziwadło, które nie miałoby racji bytu, bo fabuła „Hobbita” dobrze czuje się w konwencji baśni dla dzieci?
Beatrycze Nowicka: Sądzę, że taka wersja mogłaby wypaść nieźle, choć nadal nie wyobrażam sobie tego w objętości „Władcy” ani aż tak bardzo na poważnie. Z drugiej strony, wydaje mi się, że to i tak nie miałoby aż takiej siły rażenia – w końcu w trylogii chodzi o ratowanie całego świata.
Konrad Wągrowski: Cały pomysł wyjściowy „Hobbita”, czyli 13 wesołych krasnoludów i jeszcze bardziej wesoły czarodziej wyciąga z nory pewnego przypadkowego, zacnego i spokojnego hobbita, który rusza w drogę bez szczoteczki do zębów jest już sprzeczna z klimatem „Władcy”. A bez niej nie byłoby „Hobbita”, bo jaki inny pomysł na wyruszenie Bilba w drogę mógłby się pojawić w „poważnej” wersji?
Marcin Osuch: Pomysł Kuby jest ciekawy, aczkolwiek w moim odczuciu powieść w trakcie rozwoju akcji zmienia swój charakter od typowej baśni po typowe fantasy. Zaczyna się od klasycznej wyprawy po złoto organizowanej przez „wesołą gromadkę”, gdzie nawet pozornie groźnej sytuacji z trollami czytelnik nie bierze na poważnie. Ale przedstawiona w końcówce awantura o skarby, egoistyczne zachowania Thorina, jego śmierć, mało mają wspólnego z typową baśnią. Robi się mroczno i nostalgicznie, tak jak we „Władcy…”.
Jakub Gałka: No właściwie sami hobbici z ich fajfoklokowymi herbatkami i kubraczkami kłócą się z klimatem fantasy, jaki przypisuje się całemu gatunkowi i jaki ustanowił sam „Władca…”, przynajmniej w rozdziałach niedotyczących Shire… Ale pomysł, a właściwie próbę jego zarysowania masz w „Niedokończonych opowieściach”. Zresztą trzeba przyznać, że wprowadzając zmiany w kolejnych wydaniach, Tolkien dobrze wpisał „Hobbita” w uniwersum „Władcy”, a inne dodatki takie, jak właśnie prace Christophera Tolkiena, umocniły ten status. Z zaakceptowaniem tego, że historia pozyskania pierścienia przez hobbita jest taka, a nie inna, nikt nie ma chyba problemu. Większą barierą jest zaakceptowanie konwencji i stylu opowiadania. Może po prostu najlepiej byłoby przyjąć, że „Hobbit” też jest echem „prawdziwej” historii, ale o ile sześć ksiąg „Władcy” to zgodnie z wolą Tolkiena tłumaczenie „Czerwonej Księgi Marchii Zachodniej”, zapisków kronikarskich prowadzonych przez dorosłe hobbity, o tyle przygody Bilba to na przykład bajka opowiadana przez Aragorna wnukom, dostosowana do dziecięcych możliwości postrzegania…
J.R.R. Tolkien
‹Hobbit z objaśnieniami›
Beatrycze Nowicka: Polemizowałabym z tym kłóceniem się hobbitów z klimatem. W każdym razie do „Władcy” oni mi pasowali. Shire i jego mieszkańcy to bardzo malowniczy pomysł – ich norki, ogródki, liczne posiłki, drobne sprawy. A że reszta świata się odeń różni… tak, ale to podkreśla wagę wyprawy, zarówno Bilba, jak i Froda, którzy opuszczają przyjazną enklawę spokoju i względnego dobrobytu, by wyruszyć w wielki i niebezpieczny świat.
Konrad Wągrowski: Tak sobie gadamy, a nadal nie docieramy do meritum – co właściwie czyni z „Hobbita” książkę wartą uwagi, lubianą i cenioną? Bo chyba się jednak zgadzamy, że tak jest? Ja właśnie sobie zdałem sprawę, że na ekranizację czekam (o tym inna dyskusja), bo po prostu chcę zobaczyć w niej wiele fajnych scen, których czytanie sprawiło mi te 30 lat temu (tryb kombatancki włączony) szczególną przyjemność. Początek, schodzenie się krasnoludów i ten wesoły rozgardiasz, zapowiadający Wielką Przygodę. Perypetie w Górach Mglistych. Beorn. Walka z pająkami. Ucieczka w beczkach. Zakradanie się do jamy Smauga. Pojedynek ze Smaugiem. Bitwa Pięciu Armii. To wszystko było – być może w uproszczonej dla młodego czytelnika wersji – Przygodą, o której chciało się czytać, z bohaterami, których dało się naprawdę lubić.
Jakub Gałka: Ależ właśnie sam sobie odpowiedziałeś – bo to była świetna przygoda w baśniowym uniwersum. Chyba… Bo inna rzecz, że dzisiaj, po lekturze „Władcy…”, a chyba jeszcze bardziej po seansie ekranizacji, ciężko mi – i podejrzewam, że większości osób – odnaleźć w „Hobbicie” tę dawną magię. Bo nie dość, że przeszkodą jest nie-dziecięce spojrzenie na świat Śródziemia, to jeszcze dochodzi zupełnie inne wyobrażenie oparte na bardziej dorosłych opowieściach o nim. Ale nie wątpię, że moje dzieci właśnie od tej książeczki będą zaczynać przygodę z Tolkienem i fantasy. Mam tylko nadzieję, że nie nabawią się tak jak ja arachnofobii…
Marcin Osuch: Cóz, dla mnie to takie klasyczne wrzucenie zwykłego, w miarę przeciętnego człowieczka (którego uosobieniem jest Bilbo) we wspomnianą Wielką Przygodę. Mam wrażenie, że podobny dualizm tkwi w większości z nas. Z jednej strony chęć przeżycia takiej Przygody, z drugiej strach przed zrobieniem pierwszego kroku.
Miłosz Cybowski: Zgadzam się tu z Marcinem: z Bilbem może uosabiać się praktycznie każdy z nas i każdy z nas po cichu marzy o tym, żeby Wielka Przygoda zapukała do jego drzwi pod postacią Gandalfa i gromadki radosnych krasnoludów. „Hobbit” pozwalał taką przygodę przeżyć bez wychodzenia z domu. Ale w świetle tego, że każda podróż zaczyna się od pierwszego kroku, Tolkien dawał nam do zrozumienia, że nie warto czekać, aż przygoda sama nas znajdzie (bo to zdarza się tylko nielicznym, o czym świadczy zresztą późniejsze wyobcowanie Bilba wśród hobbitów i jego dziwactwa). I że każda podróż i przygoda nas zmieni nie do poznania.

Dziwne, że nikt nie wspomniał o szczególe, który czyni z "Hobbita" naprńawdę dobrą książkę: Bilbo odnosi sukces zawsze dzięki własnemu sprytowi i podążaniu za głosem sumienia (gdy decyduje się oszczędzić Golluma albo wykraść Arcyklejnot Thraina), a nie dzięki magicznemu pierścieniowi. Pierścień, owszem, stanowi magiczny dodatek, bajer ubarwiający opowieść (który z miłośników fantastyki nie lubi bajerów w stylu mieczy świetlnych?), ale jak na razie nic więcej. Odnoszę wrażenie, że większość dzisiejszych twórców napisałaby opowieść, w której Bilbo zamiast magicznego pierścienia znalazłby np. magiczny miecz i sam zarąbałby Smauga. Bilbo nie ma być "wkurzającym hobbitem", to po prostu zwykły facet, który potrafi zadbać o swój interes, o interes towarzyszy, wykorzystać każdą sytuacje i jednocześnie pozostać przyzwoitym. Tych cech charakteru boleśnie brakowało u Froda. Myślę, że siła "Hobbita" tkwi w tym, że głównym bohaterem jest nie Gandalf czy Thorin, ale właśnie Bilbo.
Dorzuciłbym jeszcze brak pretensjonalności "Władcy...", nie mówiąc już o "Silmarillionie".
Poza tym pozostaje jeszcze dziecinny sentyment, a ja "Hobbita" przeczytałem w bardzo odpowiednim wieku, miałem coś koło 8-9 lat, i pamiętam, że absolutnie żadna książka przedtem nie porwała mnie do takiego stopnia.