Pomysły wyjściowe, na których oparte zostały „Królestwo na sprzedaż” Terry’ego Brooksa oraz „Gobelin z wampirem” Suzy McKee-Charnas są całkiem niezłe, niestety zawodzi ich realizacja.
Pomysły wyjściowe, na których oparte zostały „Królestwo na sprzedaż” Terry’ego Brooksa oraz „Gobelin z wampirem” Suzy McKee-Charnas są całkiem niezłe, niestety zawodzi ich realizacja.
Przystępując do lektury „Królestwa…” i „Gobelinu…” nie spodziewałam się literackich fajerwerków. Znając „
Miecz Shannary” nie podejrzewałam Terry’ego Brooksa o zdolność wykrzesania z siebie czegoś więcej niż lekkostrawne czytadło, natomiast w przypadku utworu Charnas zetknęłam się z negatywnymi opiniami na sieci. „Królestwo…” okazało się nieco gorsze, niż sądziłam, „Gobelin…” odrobinę lepszy ale bez rewelacji.
Terry Brooks
‹Królestwo na sprzedaż›
Królestwo naiwności
Sukces Terry’ego Brooksa na polu fantasy wciąż pozostaje dla mnie niezgłębioną zagadką. Sięgając po pierwszy tom cyklu „Magiczne królestwo” nie oczekiwałam wiele – odrobiny humoru i żeby dało się to szybko czytać. Niestety, powieść amerykańskiego autora została napisana najzwyczajniej w świecie nieudolnie. Sprawiła na mnie wrażenie fanfika stworzonego przez młodą osobę a nie książki autorstwa kogoś, kto – jeśli wierzyć wikipedii - przez kilka lat studiował literaturę angielską (tak, zdaję sobie sprawę, że fanfiki bywają pisane o wiele gorzej). A przecież koncepcja wyjściowa, którą zresztą zawiera tytuł, mogła stanowić niezłą podstawę dla humorystycznej fantasy.
Właściwie wszystko tutaj kuleje: kreacja głównego bohatera, dialogi, opisy, relacjonowanie akcji. Kiedy czytam zdania w rodzaju: „drzewa o wysychających liściach i wiecznie zielonych od mchu pniach otoczyły go mrocznym kręgiem, niczym szkielety strażników lasu”, „czuł się niczym samotny podróżnik, z dala od rodziny i przyjaciół, rzucony na łaskę fal nieznanego oceanu” czy „odziana w jedwabne, białe szaty, wyglądała niczym duch. Była jak rozświetlony księżycowym blaskiem strzęp mgły przemierzający jezioro nocy; efemeryczna, lecz niewypowiedzianie piękna (…) [Po]biegli razem przez las (…) trzymając się za ręce (…) gorąco jej dotyku przenikało go na wskroś i pragnienie jej znów zaczęło w nim rosnąć (…) Willow trzymała mocno dłoń Bena, drążąc ją płomieniem swego dotyku”, to doprawdy nie wiem, czy śmiać się, czy dziwować raczej, że ktokolwiek zechciał powieść Brooksa wydrukować. Dodajmy, że w przypadku ostatniego cytatu, bohater wraz ze swoją przyszłą dziewczyną udają się oglądać leśną nimfę, tańczącą w świetle księżyca nieopodal miasta magicznych istot, zbudowanego w koronach drzew.
Sposób obrazowania pozostawia wiele do życzenia – kiedy bohater trafia do nieznanego świata, miejsce owo jawi mu się jako coś w rodzaju średniowiecznej Anglii, dziwi się tylko kwiatom koniczyny białym w czerwone cętki. Po czym nieco dalej autor radośnie informuje czytelnika, że rosną tam drzewa o niebieskich liściach, purpurowa trawa itp. Czy tego rodzaju elementy nie powinny rzucić się w oczy postaci najpierw? Zresztą, protagonista przeżywa atak paniki, wywołany tym, że znajduje się w innym świecie, dopiero wtedy, gdy mu to mówią. Roślinność i kilka barwnych księżyców na niebie najwidoczniej nie naprowadziła go na ten trop wcześniej. Opisy bywają chybione też w mniejszej skali: mamy więc wężopodobne wierzchowce z kopytami, granatowe krzewy o srebrnych liściach, „kępy drzew, które nieco przypominały wpół wyrośnięte iglaste dęby” (później zresztą bohaterowie jedzą liście owych drzew, odgryzając kawałki, czy oceniają ich wygląd i jędrność, co jednak nie wskazuje na to, by miały być to igły).
Autor zalicza też wpadki przedstawiając akcję np. najpierw pisze „popołudnie dobiegało końca (…) kraina pogrążała się w mroku”, by jakiś czas później, po tym, jak bohaterowie pokonali szmat drogi radośnie stwierdzić „było popołudnie, gdy nagle skręcili na północ”. Cudne jest także zdanie „odebrało mu dech i nie był w stanie ponownie go złapać.”
Najgorsze są natomiast powtórki, sprawiające wrażenie, jakby autor miał czytelnika za kompletnego idiotę. Nie wiem, ile razy zostało wspomniane, że Ben Holiday jest outsiderem, cierpi z powodu straty żony Annie, chce zacząć swoje życie od nowa, lubi wyzwania a magiczny świat budzi w nim zarówno fascynację jak i strach. Brooks wspomina o niejakim Milesie, że był on „chyba ostatnim prawdziwym przyjacielem, jaki pozostał (…) [Benowi] po śmierci Annie”, by kilka stron dalej włożyć w usta tej postaci słowa „jestem twoim przyjacielem – być może jedynym, jaki ci pozostał”. Swoją drogą, ów życzliwy przyjaciel, chcący, by protagonista pozbierał się po stracie małżonki w każdym niemal dialogu o niej mówi. Czytelnik dowiaduje się, że bohater „niewiele miał tutaj do stracenia (…) wszystko, co miało kiedyś znaczenie, odeszło na dalszy plan”, niedługo później zaś pojawia się zdanie, że „[Ben] doszedł w życiu do punktu, w którym wszystko czym był i co posiadał przestało mieć dla niego znaczenie.” Opis „połacie pastwisk i pól, porozcinane zakolami rzek. Zamek stał niemal na końcu tej barwnej szachownicy” zostaje powtórzony jako „dolina przypominała barwny koc sporządzony z łat pól, łąk, lasów, rzek i jezior, plam bagien i pustkowi”. Dodam, iż kreślona w ten sposób magiczna kraina Landover przypomina mi bardziej mapkę do gry planszowej Smallworld a nie sensowny świat. Przykłady można by mnożyć.
W dedykacji Brooks pisze „coś takiego rzeczywiście się wydarzyło”. Jako że główny bohater, zanim trafia do magicznego świata jest prawnikiem, podobnie jak był nim autor, nim porzucił swój zawód i zaczął żyć z pisania fantasy, rozumiem, że należy dopatrywać się analogii. Tym bardziej dziwi to, w jak drewniany sposób zostaje przedstawione rozczarowanie i zniechęcenie protagonisty, któremu pisarz każe prowadzić dialogi w rodzaju: „czy możesz z czystym sumieniem powiedzieć mi, że jesteś zadowolony z kształtu, jakiego nabiera praktyka prawnicza w tym kraju” albo stwierdzać, że „pragnął odnowić w sobie tę magiczną siłę, która skłoniła go do poświęcenia się praktyce prawniczej”.
Dobre pióro jest w stanie sprawić, że czytelnik uwierzy w wiele rzeczy, ale że Brooks go nie ma, zawiązanie fabuły, gdzie bohater, podobno zdolny, inteligentny osobnik kupuje za milion dolarów magiczne królestwo (bo przecież sprzedawca cieszy się renomą, więc w reklamówce musi być prawda), a także psychologia postaci i reakcje Bena kompletnie nie przekonują. Już po trafieniu do Landover fabuła koncentruje się na klasycznym jeżdżeniu po krainie i odhaczaniu przez drużynę kolejnych zadań. Wizja świata jest naiwno-cukierkowa a humoru nie tak znowu dużo.
Wrażenia nie poprawiają wpadki translatorsko-redaktorskie. Nie wiedzieć czemu, bohaterowie powieści nieodmiennie „patrzają” i „rządają” czegoś, coś bywa też „na prawdę” „nieporządane”, zdaniem osoby odpowiedzialnej za korektę istnieje także takie słowo, jak „najbliźsi”. Dodać do tego należy miejscami dziwny szyk zdania „miasto jaśniało światłem rozmieszczonych na łączących drzewa wiszących pomostach pochodni” czy wpadki w rodzaju „na jego ramię wskoczyło szczupłe, gibkie stworzenie, niewiele wyższe od niego” (później wspomniano, iż obydwie postaci podróżowały „ramię w ramię”), „głowę, grzbiet, plecy (…) pokrywały gęste włosy”.
Może i można podejść do „Królestwa na sprzedaż” jako do pociesznej ramotki, ale czy warto tracić te parę godzin czasu?
Suzy McKee Charnas
‹Gobelin z wampirem›
Wampiry także cierpią na kryzys wieku średniego
Pomysłem na „Gobelin z wampirem” była przede wszystkim postać głównego bohatera, którego podejrzewam o bycie duchowym ojcem Emiela Regisa. Wampir Charnas nie jest bowiem ożywieńcem, tylko przedstawicielem innego, choć podobnego z wyglądu do ludzi gatunku. Nie dysponuje nadnaturalnymi mocami, odznacza się jednak sporą siłą oraz zdolnością tolerowania ciężkich obrażeń. Na co dzień pracuje na wyższej uczelni, z tej okazji zresztą przedstawia wykład z antropologii, podczas którego zapytany o to, czy w legendach o wampirach i wilkołakach można znaleźć ziarno prawdy, wprost opowiada o sobie (choć oczywiście słuchacze sądzą, że bawi się tylko fantazjując na temat tego, jak mógłby wyglądać i żyć pierwowzór mitycznego krwiopijcy). Scena ta skojarzyła mi się z rozmową, w jakiej Regis odpowiadał na pytania Geralta i reszty drużyny (tę spuentowaną uwagą Milvy, że zaczynają o poważnych tematach a „wżdy na dupie kończą”).
Trzeba tu powiedzieć, że Sapkowskiemu postać wampira udała się lepiej. W przypadku McKee-Charnas potencjał pomysłu nie został w pełni wykorzystany, poza tym czuć rozziew pomiędzy tym, kim autorka chciała uczynić swojego bohatera a kim on faktycznie jest. Znałam kiedyś gracza w RPG, który umyślił sobie, że jego postać będzie bezwzględnym szlachcicem-intrygantem. Zwykł on często powtarzać, że jego bohater „jest zły”, co urosło do rangi swego rodzaju powiedzonka. Tyle że w praktyce, czyli w grze owego zła widać nie było. Podobnie jest z doktorem Edwardem Weylandem. Autorka pisze, że wampiry to drapieżniki najwyższego rzędu, określa swojego bohatera epitetami w rodzaju sprytny, bezwzględny, przebiegły, okrutny (nie wiadomo czemu wielokrotnie też powtarza opis jego wyglądu). Tyle że są to raczej pobożne życzenia, bo wnioskując z postępowania tej postaci wynika, że jest ona raczej nieudacznikiem. Weyland popełnia niewybaczalne błędy. Zabija w bliskim sąsiedztwie swojego miejsca pracy, w biały dzień zaczepia kobietę w miejscu publicznym i oznajmia jej, że zaraz nasyci swój głód, czyni szczere wyznania przed psychoterapeutką, w antrakcie przedstawienia zabija człowieka ot tak, by rozładować napięcie wywołane spektaklem. Przykłady można by mnożyć. To, że jako drapieżnik jest samotnikiem, którego męczy udawanie człowieka i wchodzenie w interakcje społeczne uważam za dobry pomysł. Mam jednak wrażenie, że na tej bazie dałoby się stworzyć o wiele ciekawszą postać. Tymczasem Weylandowi brakuje nie tylko rozsądku, ale też drapieżności i charyzmy. To właśnie on powinien być najlepiej nakreśloną postacią książki a niestety nie jest.
Pozostali bohaterowie wypadają o wiele lepiej. Tytuł „Gobelin z wampirem” jest trafny, gdyż Weyland stanowi jedynie element obrazu. W książce sporo jest wątków obyczajowych – autorka przedstawia migawki z życia środowiska akademickiego, psychologów, artystów. To akurat wyszło całkiem nieźle i stanowi walor książki. Wzmianki na temat uczelnianych intryg czy plotki o pacjentach wypadają wiarygodnie. Przyznam, że owo tło mi się spodobało. Sytuacja nieco się pogarsza, gdy dochodzi do interakcji z wampirem – jakoś trudno mi uwierzyć we właściciela hurtowni (zamieszanego w szemrane interesy, to prawda), zadającego sobie trud, by trzymać w mieszkaniu (w którym pomieszkuje też jego nastoletni bratanek) rannego wampira albo w psychoterapeutkę, która zaczyna wierzyć pacjentowi, opowiadającemu jej, że jest wampirem, tudzież marzy o zaciągnięciu mężczyzny do łóżka (dodać warto, że w rozmowach z nią krwiopijca o ludziach wyraża się zazwyczaj per „bydło”). Ujmując to krótko – mam wrażenie, że „wpasowanie” Weylanda w „normalny” świat nie do końca się udało. Jako że serial „Czysta krew” do pewnego momentu oglądałam z zainteresowaniem, sądzę, że jest to bardziej kwestia samego ujęcia tego rodzaju motywów – trzeba to zrobić na tyle przekonująco, by odbiorca zechciał zawiesić niewiarę, w tym przypadku jednak się nie udało.
„Gobelin…” jest bardziej zbiorem mikropowieści połączonych osobą głównego bohatera, niż samodzielną powieścią. Stąd fabuła ma charakter kilku powiązanych epizodów. Nie można tu mówić o wartkiej akcji, całość raczej skupia się na postaciach i ich interakcjach. Styl Charnas jest poprawny, więc całość czyta się dość lekko. Jeśli chodzi o tłumaczenie i redakcję zdarzają się literówki, nie rozumiem też, czemu „hypothermia” zamiast „hipotermia” i dlaczego po dr nader często pojawiają się kropki. Na koniec dwie rzeczy, które mnie rozbawiły. Pierwsza to scenka, gdy podczas terapii psycholożka każe wampirowi, jak by to ująć… wypowiadać się w imieniu własnych rąk (co ten zresztą czyni: „Jesteśmy do siebie podobne, chcemy być razem, bo jest nam dobrze ze sobą”). Gdybym poszła do terapeuty i usłyszała takie polecenie, chyba uciekłabym z gabinetu, nie chcąc się leczyć u czubka… Druga to zdanie „Edward uważa, że jego organizm syntetyzuje witaminy, minerały i nawet białko”. Kuriozalność tego dorównuje prawie słynnemu w niektórych kręgach „nie będę jadł DNA” (chcę wierzyć, że to wyraz ignorancji wampira a nie autorki).
Nie nazwę utworu Charnas złym, da się go czytać ale też specjalnie nie porywa ani nie zostaje w pamięci.
