Instytucjonalny obrońca pokrzywdzonych, czyli Józefa Mackiewicza przygody z reportażem, część 1Z publicystycznych tekstów Józefa Mackiewicza, publikowanych w okresie międzywojennym na łamach wileńskiego „Słowa”, wyłania się obraz człowieka niezwykle wrażliwego na ludzką krzywdę. Był bowiem Mackiewicz dziennikarzem uczulonym na wszelkie przejawy łamania prawa przez państwową administrację. Dzięki temu określono go – zaszczytnym, choć jedynie honorowym – tytułem „instytucjonalnego obrońcy pokrzywdzonych”.
Sebastian ChosińskiInstytucjonalny obrońca pokrzywdzonych, czyli Józefa Mackiewicza przygody z reportażem, część 1Z publicystycznych tekstów Józefa Mackiewicza, publikowanych w okresie międzywojennym na łamach wileńskiego „Słowa”, wyłania się obraz człowieka niezwykle wrażliwego na ludzką krzywdę. Był bowiem Mackiewicz dziennikarzem uczulonym na wszelkie przejawy łamania prawa przez państwową administrację. Dzięki temu określono go – zaszczytnym, choć jedynie honorowym – tytułem „instytucjonalnego obrońcy pokrzywdzonych”. I. Po drogach i bezdrożach dawnego Wielkiego Księstwa Litewskiego (reportaże z lat 1928-1939) Począwszy od 1928 roku Józef Mackiewicz coraz częściej zamieszczał w „Słowie” reportaże poświęcone dawnemu Wielkiemu Księstwu Litewskiemu. Uważał je za swoją prawdziwą ojczyznę duchową, starał się więc poznać je od podszewki – wciąż znajdował się w drodze, podróżował, obserwował ludzi, podglądał przyrodę, pod powierzchnią bezdusznych administracyjnych podziałów dostrzegał zagubioną gdzieś i zapomnianą przez współczesnych legendę Wielkiego Księstwa. Te teksty – pisane piękną, niezwykle barwną i obrazową polszczyzną, urzekające mistrzowskimi wprost obserwacjami i opisami życia przyrody – do dziś pozostają żywe. Mackiewicz zwracał uwagę na najdrobniejsze szczegóły, które postronnemu obserwatorowi wydawałyby się pozbawione znaczenia lub po prostu umknęłyby w powodzi innych rzeczy. W jego reportażach odzwierciedlało się podskórne, prawdziwe – pozbawione propagandowego blasku i lukru – życie Wileńszczyzny. Bieda, nędza i nieszczęście białoruskich chłopów i kontrastujące z ich niedolą piękno natury – wszystko to podane jest bez ubarwień. Czytając, wierzymy, że wszystko wyglądało dokładnie tak, jak to Mackiewicz opisał. Zajmował się wieloma tematami. W jednym reportażu potrafił zmieścić dziesiątki spraw, problemów, choć zdarzało mu się napisać także coś „lżejszego”. Chociażby o stanie dróg na Wileńszczyźnie. W październiku 1928 roku dziennikarz wybrał się samochodem (wraz z fotoreporterem „Słowa”) w objazd – na Lidzki Trakt. Nie krył, że drogi są w fatalnym stanie, nigdzie nie ma asfaltu, a wiosną i jesienią – gdy nadchodzi czas roztopów i deszczów – robi się bagno i najczęściej są one nieprzejezdne. Innym znów razem wybrał się w podróż na północ kraju. W Woropajewie odwiedził hrabiego Konstantego Przeździeckiego, rozmawiał na temat mającej powstać w tym miasteczku ważnej stacji węzłowej na linii Podbrodzie-Królewszczyzna, wspominał o dyplomatach zachodnich, akredytowanych w Warszawie, którzy w te lasy przybywają na polowania, wzmiankował o uruchamianej wkrótce w Hołbieju (niedaleko Woropajewa) – ponoć największej w Polsce! – hucie szkła. Następnie ruszył trasą planowanej kolei w kierunku Podbrodzia i tak dotarł do Szarkowszczyzny, która, jak uważał, miała szansę stać się w przyszłości największym w tych stronach punktem handlowym i rynkiem lniarskim. Rozmawiał z chłopami, wypytywał ich o Hromadę1), o stosunek do rządu polskiego i policji. Chłopi, co Mackiewicz przyjmował z zadowoleniem, nie skarżyli się, cieszyli się jedynie, że policja nie jest zbiurokratyzowana i dzięki temu może sprawnie działać ([…] teraz nie tak jak za ruskim. Kradzieże ustały prawie zupełnie). Interesował się Mackiewicz w czasie podróży także stosunkiem innowierców do rządu. Najbardziej zadowoleni wydali mu się starowiercy, prawosławni natomiast jego zdaniem ciągle się wahają, co w dużym stopniu zależy od nastawienia miejscowego popa. Dziennikarz „Słowa” zgodził się z ich poglądami, zaznaczając jednocześnie, że urzędnicy tutejsi powinni zwracać większą uwagę na mozaikę narodową i wyznaniową, by kogoś przypadkiem (nie mówiąc już o działaniu celowym) nie skrzywdzić… I znów ruszył Mackiewicz trasą planowanej kolei na północ: na Pohost i Nowy Pohost. Dotarł do punktu handlowego w Miorach i w końcu do celu swojej wyprawy, najbardziej wysuniętego na północ cypla II Rzeczypospolitej – Drui, małego miasteczka położonego na granicy z Łotwą i niewiele oddalonego od granic Litwy i ZSRR. Przyglądał się mieszkańcom, cieszył się z ich zgodnego współżycia, czego dowodem miało być to, że w centrum miasteczka stały i kościół, i cerkiew, i synagoga, nad którymi górował – zajmowany przez oddział Korpusu Ochrony Pogranicza – stary zamek Sapiehów. Bywało, że w myśl powiedzenia: cudze chwalicie, swego nie znacie, otwierał Mackiewicz mieszkańcom Wilna, czytelnikom „Słowa”, oczy na piękno, które znajduje się wokół nich, a którego – zapatrzeni bezkrytycznie w obce kraje, pasjonujący się opisami egzotycznej przyrody – wcale nie dostrzegali. W tym celu wybrał się nad jezioro Narocz. Mimo że znajdowało się ono w pobliżu Wilna, wybudowano nad jego brzegiem schronisko, a w okolicy odbywały się kiedyś rajdy samochodowe, wilnianie, zdaniem Mackiewicza, niewiele wiedzieli o tej krainie jezior i lasów, gdzie suszą się kilometrowej długości sieci rybackie. Według dziennikarza z tej czarownej, a zapomnianej krainy można by uczynić uzdrowisko nie gorsze niż Krynica, Zaleszczyki czy Gdynia. Miałoby ono jednak dla mieszkańców Wileńszczyzny tę jeszcze zaletę, że: nie za morzami to leży, nie za siódmą górą, nie za siódmą rzeką, a za Wilią rzeką, tylko wiorst trochę, tuż, że ręką podać, w samym sercu Ziemi Wileńskiej!. I chociaż parę lat później stało się jezioro Narocz niezbyt chlubnym bohaterem reportaży Mackiewicza, zawsze i wszędzie podkreślał on jego piękno. Znad Narocza wybrał się Mackiewicz w podróż „do źródeł Berezyny”. Pamiętał i znał te tereny sprzed wojny, z tego okresu, gdy nie było tu jeszcze wielkich różnic narodowościowych. Niestety, powojenna polityka rządu polskiego zmieniła i to. Dziś różnice narodowościowe krystalizują się coraz wyraźniej. Oczywiście wiele jest tego przyczyn, a jednym z niepoślednich czynników takiego różniczkowania: ja Białorus, a on Polak – jest osadnictwo – pisał Mackiewicz w „Słowie”, poddając jednocześnie krytyce akcję osadzania na terenie Wileńszczyzny ludności z centrum kraju, ludności nie tyle nawet „obcej”, co niemogącej zrozumieć panujących na Kresach stosunków, niebiorącej pod uwagę odrębności i „inności” tych ziem. Na pytanie zaś gdzie szukać przyczyn niezadowolenia chłopa białoruskiego? – odpowiadał jasno: w tym ogólnym stanie niezrozumienia dla chłopa tutejszego rządów demokratycznych, zbiurokratyzowanej administracji, obcych urzędnikach, niezrozumiałych okólnikach, reformach (nie mówiąc już o podatkach!) […]. Wszystko razem tworzy chaos. Wyraźny dowód tego niezrozumienia widział pisarz w przywiązaniu włościan do carskiej Rosji, co przejawiało się w tym, że jeszcze wtedy – a był to już rok 1929 – wszystko liczyli i szacowali w rublach. Administracja polska nie spełniała więc jego zdaniem swego zadania. Dla chłopów wiele okólników władz pozostawało niezrozumiałych (np. nakaz bielenia domów), nie widzieli w nich większego sensu, bo też nie miał im kto tego wytłumaczyć. Tłem tych problemów społecznych pozostawała dla Mackiewicza zawsze przyroda, te chwalone przezeń piękne okolice: lasy, jeziora!. Tego na Wileńszczyźnie nigdy nie brakowało. Zapaleni myśliwi zagłębiali się od wieków w przepastne knieje litewskich puszcz. Mackiewicz choć myśliwym nie był, też wybrał się pewnego razu – we wrześniu 1929 roku – do Puszczy Rudnickiej. Zwiedził Olkieniki („stolicę” puszczy), Rudniki (jej „serce”) i Ejszyszki, przypatrując się przy okazji codziennemu życiu ich mieszkańców: Litwinów i Białorusinów. Parę tygodni później wyruszył do Słonima. Obejrzał miasto: XVIII-wieczną synagogę, meczet, hale targowe, gmach magistratu, zwrócił uwagę na rozwijający się przemysł drzewny i zwiększoną liczbę tartaków. Zauważył jednak, że miasto pozbawione jest większych perspektyw rozwoju. Przyszłością Słonima był bowiem zdaniem Mackiewicza handel Niemnem (przez Litwę) do Kłajpedy, gdzie znajdował się ogromny rynek zbytu drewna. Z przyczyn politycznych ta droga pozostawała jednak zamknięta. 2) W latach następnych ilość reportaży tego typu zmalała, Mackiewicz zajął się innymi sprawami (przede wszystkim stosunkami polsko-litewskimi), mniej miał czasu na podróże po dawnym Wielkim Księstwie. Odwiedził jedynie podwileńską własność hrabiów Tyszkiewiczów – Landwarów, zwracając uwagę czytelników na postępującą degradację posiadłości. W czerwcu 1931 wybrał się natomiast w objazd podwileńskich miejscowości letniskowych, zachęcając mieszkańców Wilna do ich odwiedzin podczas rozpoczynającego się właśnie sezonu wakacyjno-urlopowego. Dopiero w początkach 1936 roku znalazł czas, by wybrać się na cztery dni do Grodna. Z podróży tej zamieścił w „Słowie” cykl niezwykle wnikliwych reportaży. Czytając je, można odnieść wrażenie, że Mackiewicz był wszędzie, widział wszystko, rozmawiał z każdym. Grodno – przed I wojną światową stolica guberni, teraz jedynie powiatu – wydało mu się typowym kresowym miasteczkiem, w połowie zamieszkałym przez Żydów, gdzie na 7 tysięcy prawosławnych (miasto było podówczas nawet siedzibą biskupa prawosławnego) przypadało 21 tysięcy katolików. W pierwszej części reportażu publicysta wspomniał zdanie swojego znajomego z Warszawy, dotyczące wyglądu Grodna: to śliczne miasto, zwłaszcza gdyby je zburzyć i odbudować na nowo. Sam wyjaśnił to następująco: Na skutek dziejowych wstrząsów Grodno bardziej od innych miast straciło swą zewnętrzną fizjonomię. Przychodzili doń ludzie i chlapali z wielkiej kadzi wapnem. Grodno jest jak fresk, pokryty grubą warstwą patyny obcej mu z gruntu. Spacerując brzegiem Niemna, znalazł na to kolejny dowód – ktoś, kto się chciał zasłużyć dzisiejszej Polsce, nakazał wywiesić tabliczki: „wybrzeże im. Bronisława Pierackiego” 3). – Po co to? – pytał Mackiewicz. – Czyżby wielkości imienia śp. ministra Pierackiego stała się jakowaś krzywda, gdyby niczym nie związana z nim dzielnica Grodna jego imieniem nie została nazwana?. |
Irvine Welsh, Szkot z Edynburga, zadebiutował dokładnie trzydzieści lat temu powieścią opartą bardzo mocno na swoim własnym życiu. Czyli na wspomnieniach z końca lat siedemdziesiątych, kiedy to heroina była „naturalnym elementem jego otoczenia” i sposobem na życie w Leith, jego rodzimej dzielnicy. Powieść ta, napisana po angielsku, szkocku i miejscami twardą miejscową gwarą z Leith, kojarzona jest u nas przede wszystkim z jej kinową ekranizacją. Mocną i nie pozostawiającą obojętnym.
więcej »Otaczają mnie ludzie twierdzący, że nikt już nie czyta tyle co kiedyś. Słysząc takie stwierdzenie raz po raz uświadamiam sobie, jak mało wiedzą oni o dzisiejszej społeczności czytelniczej, która oczywiście jest inna od tej, jaką pamiętają nasi rodzice czy dziadkowie, ale wciąż jest i działa… czasem nawet zbyt skutecznie.
więcej »Może i luty jest najkrótszym miesiącem, ale to nie znaczy że nie było czego recenzować!
więcej »Cyborg, czyli mózg w maszynie
— Andreas „Zoltar” Boegner
Narodziny superbohatera
— Andreas „Zoltar” Boegner
Pierwsza historia przyszłości
— Andreas „Zoltar” Boegner
Szczęśliwi ludzie z wyspy Fionii
— Sebastian Chosiński
Opowieści liryczne, historie codzienne…
— Sebastian Chosiński
Do szpiku kości
— Sebastian Chosiński
Uduchowieni młodzi ludzie
— Sebastian Chosiński
Wyrwać się z kokonu
— Sebastian Chosiński
Artystyczne oblicze internacjonalizmu
— Sebastian Chosiński
Romantycy muzyki jazzowej
— Sebastian Chosiński
Maestro na niepogodę
— Sebastian Chosiński
Emeryt, który postanowił dorobić
— Sebastian Chosiński
Biblia i Wszechświat
— Sebastian Chosiński