Dzieje „Życia towarzyskiego i uczuciowego” Leopolda Tyrmanda według Stefana Kisielewskiego wyglądały następująco: cenzura nie zgłosiła, co zdumiewające, zastrzeżeń do powieści. Książka została utrącona na etapie opracowania wydawniczego. Szybko zorientowano się, że za wymyślonymi nazwiskami stoją realne postacie ówczesnego życia publicznego i – aby uniknąć skandalu – odmówiono wydania powieści. Opublikowany w prasie fragment wywołał podobno spore oburzenie.
Gomułkowskie kariery – wersja na gorzko
[Leopold Tyrmand „Życie towarzyskie i uczuciowe” - recenzja]
Dzieje „Życia towarzyskiego i uczuciowego” Leopolda Tyrmanda według Stefana Kisielewskiego wyglądały następująco: cenzura nie zgłosiła, co zdumiewające, zastrzeżeń do powieści. Książka została utrącona na etapie opracowania wydawniczego. Szybko zorientowano się, że za wymyślonymi nazwiskami stoją realne postacie ówczesnego życia publicznego i – aby uniknąć skandalu – odmówiono wydania powieści. Opublikowany w prasie fragment wywołał podobno spore oburzenie.
Leopold Tyrmand
‹Życie towarzyskie i uczuciowe›
Trzeba przyznać, że odwaga autora musiała graniczyć z bezczelnością, jeśli liczył, że powieść tak demaskatorska dotrze do czytelników w całości. Zgadywanka „kto jest kim” była w zasadzie nie do ominięcia podczas lektury. 50 lat po faktach opisanych w „Życiu…” jest to już zabawa dość jałowa. Wiadomo, kto prawdopodobnie był pierwowzorem redaktora Andrzeja Felaka (w jego losach można dostrzec zbieżności z karierą Edmunda Osmańczyka – dziennikarza o dość zawiłym życiorysie) i pani Stollowej – szarej eminencji świata literatury (w tej postaci widać podobieństwa do Ireny Krzywickiej i Heleny Zatorskiej). Niemal z pewnością można orzec, że Mikołaj Plank – jeden z dwóch głównych bohaterów powieści – to sam Tyrmand, co sugeruje jego zamiłowanie do niekonwencjonalnych strojów (w tym znaku firmowego Tyrmanda – kolorowych skarpetek) i do muzyki jazzowej.
Wartka akcja powieści wiąże losy dwóch postaci – przy czym naprzemiennie historia jednego jest tłem dla życia drugiego. Mikołaj Plank to tępiony przez władze filmowiec i literat. Uroczy alkoholik, zdumiewająco zdystansowany wobec komunizmu (za co obrywa niemal codziennie). Snuje się za nim sława wybitnego artysty, choć w zasadzie nie wiadomo, czym sobie na nią zasłużył. Żyje w materialnej biedzie i w rzadkim komforcie mówienia wprost tego, co myśli, bezskutecznie za to zabiega o publikacje swoich utworów i realizację – genialnego podobno – projektu filmowego. Andrzej Felak (pospolitość nazwiska z pewnością zamierzona i złośliwa) jest dokładnym przeciwieństwem Planka. Służalczy i dyspozycyjny cynik, który świetnie sobie radzi w każdej epoce, a jego celem jest pomnażanie majątku i – cokolwiek to znaczy – budowanie własnej pozycji.
Obaj panowie żyją w niezwykle skomplikowanej sieci powiązań i zależności, której poszczególne nitki pociągają wpływowe i rozwiązłe kobiety, wiceministrowie, redaktorzy naczelni i naczelnicy rozmaitych instytucji. Andrzej w tym systemie jest niezwykle asertywny i sprawny, Mikołaj daje się ponieść sytuacji, ponosząc kolejne dotkliwe porażki. Co ciekawe, żywią do siebie cień sympatii. W przypadku Felaka wynika on ze skrywanego podziwu dla Planka, zaś wiecznie młodzieńczy Mikołaj tak po prostu ma – zdaje się pielęgnować w sobie pozytywne emocje.
Uderza w powieści brak postaci jednoznacznie pozytywnej. Nawet Plank nie jest święty, choć w porównaniu z takimi postaciami jak żona Andrzeja, naczelny organu, w którym pisze Andrzej, czy przede wszystkim pewien napuszony filmowiec – Mikołaj wydaje się najbardziej ludzki w pozytywnym rozumieniu tego słowa. Efektem moralnego równania w dół jest niemal całkowity brak napięcia – trudno przejmować się tym, że ludziom mającym niejedno na sumieniu przydarza się coś złego. To z pewnością zamierzony zabieg autora. Jednak brak napięcia nie oznacza nudy – każdy akapit pełen nasycony jest barwnym językiem, dynamiczną akcją i błyskotliwymi analizami. Z artystycznego punktu widzenia „Życie…” jest powieścią naprawdę wysokiej klasy.
„Życie…” bezwiednie porównuje się do „Złego”. Książki poniekąd uzupełniają się – „Zły” to panorama warszawskiego półświatka, „Życie…” skupia się na gomułkowskim establishmencie. W obu przypadkach Tyrmand umiejętnie buduje klimat, w którym mamy wrażenie, że czytamy fabularyzowany reportaż, a nie fikcję, przez co jego wizja wygląda niezwykle wiarygodnie. Są też oczywiście różnice. Dziwi w „Życiu…” całkowity brak fascynacji autora miastem, w którym rozgrywa się akcja. O ile w „Złym” Warszawa jest czymś więcej niż tylko tłem wydarzeń, o tyle w „Życiu…” jest po prostu mglistą lokalizacją. Co prawda pojawiają się plastyczne elementy opisowe (m.in. dotyczące Saskiej Kępy), jednak są silnie przyprawione słowami dezaprobaty dla brzydoty stolicy. Można domniemywać, że Tyrmand pisał swoją powieść w stanie frustracji, a przynamniej zmęczenia codziennością.
Kolejne zestawienie „Złego” i „Życia…” dotyczy enklaw luksusu i glamouru w ogarniętej nędzą powojennej Polsce. Po lekturze „Złego” wiadomo było, że nominalnie ludowe państwo tolerowało gigantyczne rozwarstwienie majątkowe, dzięki czemu – mówiąc językiem epoki – komunistyczny burżuj żył nie gorzej niż jego odpowiednik na Zachodzie. „Życie…” to coś więcej – to w zasadzie poradnik, co należało w stalinowskiej i gomułkowskiej Polsce robić, aby żyć w drażniącym szaraków dostatku.
Odwzorowana przez Tyrmanda epoka jest odstręczająca nawet według dzisiejszych standardów, co więc dopiero mówić o latach 60. I bez znaczenia jest, ile postaci miało swoje odpowiedniki w realnym życiu. Zastanawia nieobecność systemowego terroru, o którym wiadomo dziś tak dużo – ale to w zasadzie jest oczywiste, oskarżanie reżimu o zbrodnie nie było prerogatywą żyjącego na literackim marginesie pisarza. Epoka gomułkowskiej odwilży nie odróżnia się przez to od ery polskiego stalinizmu.
Tyrmand wiele jednak pisze o rzeczach, o których milczą podręczniki do historii. A więc – klientyzm, korupcja i uznaniowość, które nagradzały oportunistów, a karały niepokornych i nadmiernie aktywnych. Nie ma tu moralizmu, Felaka nie trafia oczekiwany przez czytelnika szlag, Mikołaj po prostu znika (ginie? popełnia samobójstwo?). Książka ma więc ogromną wartość poznawczą. Gdybym jednak miał wybrać największą zaletę powieści Tyrmanda, moje wskazanie dotyczyłoby języka. To ogromnie bogate i nowoczesne instrumentarium, którym autor posługuje się z wirtuozerią wyróżniającą go na tle innych pisarzy sprzed kilkudziesięciu lat.
Reasumując: świetna, niestarzejąca się powieść, nie tylko dla fanów klimatu Polski powojennej.

Dobra recenzja. Szkoda tylko, że zdradza losy głównych bohaterów.