„Narrenturm” jest zupełnie inny niż cykl wiedźmiński. Tam najważniejsze były postacie i ich stosunki, ważne było to, co bohaterom w duszy gra i co się z nimi dzieje. Świat był tłem, niezbędnym do naszkicowania ich losów, niczym więcej. Natomiast opowieść o Reynevanie jest tak naprawdę opowieścią o dawnym, zagubionym Dolnym Śląsku, o przejściu Średniowiecza w Renesans i o magii, która zniknęła wypalona ogniem i mieczem. Tym razem to postacie są tłem dla świata.
Błazny błądzą po Śląsku
[Andrzej Sapkowski „Narrenturm” - recenzja]
„Narrenturm” jest zupełnie inny niż cykl wiedźmiński. Tam najważniejsze były postacie i ich stosunki, ważne było to, co bohaterom w duszy gra i co się z nimi dzieje. Świat był tłem, niezbędnym do naszkicowania ich losów, niczym więcej. Natomiast opowieść o Reynevanie jest tak naprawdę opowieścią o dawnym, zagubionym Dolnym Śląsku, o przejściu Średniowiecza w Renesans i o magii, która zniknęła wypalona ogniem i mieczem. Tym razem to postacie są tłem dla świata.
Andrzej Sapkowski
‹Narrenturm›
Andrzej Sapkowski napisał cykl wiedźmiński i ma co najmniej dwa powody, aby tego żałować. Jeden powód jest do obejrzenia w kinach i telewizji, drugi jest nieco subtelniejszej natury. Otóż opowieść o wiedźminie czyta się wspaniale, żyje się nią, kocha się i nienawidzi bohaterów, jednym słowem – więź między czytelnikiem a książką jest silna i głęboka. Rozpoczęcie przez AS-a nowej historii budzi zaś w fanach żądzę porównywania. Z tego to powodu trylogia rozpoczęta „Narrenturmem” ma małe szanse stać się dziełem samodzielnym – zawsze będzie przezierał przez nią niewyraźny cień wiedźmina Geralta. Ta bestia przyrównywania karmi się dodatkowo naszym długim czasem oczekiwania – latami, w trakcie których wszyscy wyostrzyli sobie zęby i narobili apetytu. Powieść musiałaby być daniem wyjątkowego smaku, aby zatarła w nas pamięć o nieznajomym, którego pierwsze zauważały zawsze dzieci i koty.
A „Narrenturm” swoje słabości ma, które w konfrontacji z opisem szlachetnych dzieł Geralta&Co. wychodzą na wierzch niczym dżdżownice po deszczu. Oto wada pierwsza – główny bohater. Głupek. Nie, nie błazen – wtedy byłby śmieszny. Nie jest to również porywczy, gnający za odruchami serca młodzian, którego szlachetna porywczość rozczula i nieco pociąga. Jest to czysty, ledwo myślą muśnięty, wysokiej wody i czystości brylant głupoty. Zresztą w książce dość pada pod jego adresem inwektyw, nie ma co powtarzać. Reinmar – Reynevan (takie imię i przezwisko jego) miał chyba w zamierzeniu być kimś zupełnie innym, a mianowicie opisanym powyżej narwanym młodzieńcem, ślepym na rozwagę błędnym rycerzem. Autor podszedł jednak do całej sprawy cynicznie i pokazał idiotyzm takiego zachowania. Jeżeli chodziło o ośmieszenie skłonności do nadmiernej popędliwości – gratuluję. Ale czytanie książki, której główny bohater nie jest nawet denerwujący, a po prostu męczący, zawsze idzie ciężko.
Powieści wada następna wynika pośrednio z głupoty Reynevana. Jako cymbał brzmiący pakuje się on w tarapaty z regularnością szwajcarskiego budzika, co powoduje, że akcja, zamiast biec równym tempem, chwieje się, kołysze, zatacza i krąży niczym półkompania kompletnie schlanych pikinierów. Bohaterowie odjechali… i już muszą wracać. Uciekli… to ich znowu uwiężą. I tak w kółko Macieju – trójce bohaterów z trudem udaje się w ciągu sześciuset stron wyjechać z Dolnego Śląska na Czechy. Co gorsza, raz na jakiś czas autor orientuje się, że fabuła, narąbana jak piąta zmiana, zaraz padnie na pysk i podpiera ją cudacznymi deus ex machina (np. pół okolicy przyjaźni się albo z Reynevanem, albo z jego rodzicem).
Akcja idzie więc dwa kroki w przód, by zaraz ogromnym susem wrócić do punktu wyjścia albo niewiele dalej. I nic w tym dziwnego – celem autora nie było bowiem, takie moje wrażenie, opowiedzenie ciekawej historii. Bardzo często zdawało mi się, że autor wpisał parę akapicików, aby jedynie udowodnić, że erudyta z niego niezwykły, tudzież żeby paszkwil na kogoś napisać. Nie wątpię, broń Boże, w wiedzę AS-a, wręcz przeciwnie, ale mógłby swe oczytanie w jakiś inny sposób pokazywać. Bo ładowanie w powieść wagonów nazw ziółek, stworów i literackich postaci nuży, przytłacza i gasi czytelniczą ciekawość. Zalani morzem informacji gubimy się i tracimy z oczu to, co istotne. Co do opinii Sapkowskiego na temat ludzi, historii i całej reszty – ciekawe, ciekawe, ale (tu szczerzy zęby Geralt) potrafił to robić zręczniej i mądrzej. Tam wystarczało słówko, dwa, trochę pokpiwań, a tu lecą w naszym kierunku ciężkie monologi.
Czas przejść do minusa najstraszniejszego. Brak uczucia. Powyższe wady, w mniejszym lub większym stopniu, są do zniesienia i przełknięcia, można je nawet po drugim, trzecim czytaniu, uznać za zalety. Ale, podczas gdy Geralt żyje swoim szarpiącym nerwy związkiem z Yen, jest dla Ciri kochającym ojcem i jego losy pęcznieją wprost od uczuć i wzruszeń, to „Narrenturm” jest z tego wyprany. Miłość jakaś niewydarzona, przyjaźń nieprzekonywująca, zdrada zbyt oczywista – niedopieczone, zakalcowate wyszło. Emocje, pasje – deficytowy to towar w tej powieści.
No dobra – z powyższych analiz wychodzi, że AS począł gniota, a to nieprawda. Plusy są i warto je odnotować. Świetny styl i językowa robota – bezwzględnie. Wszem i wobec można, i należy, głosić, że Andrzej Sapkowski nadal jest mistrzem pióra i wielkim hetmanem mowy polskiej. Jego dialogi i barwne opisy, jędrne, soczyste, smakowite, wpadające w ucho rytmem i słownictwem, rozbawiają i zachwycają od początku do końca. Dochodzę do wniosku, że AS potrafi napisać rozkład jazdy PKP, który podróżni czytaliby rycząc do łez ze śmiechu. „Narrenturm” jest lekturą lekką i przyjemną, dającą w trakcie czytania wiele radości. Czasem aż zbyt wiele – zapewniam, że czytanie tej książki w środkach komunikacji publicznej dostarcza współpasażerom niezwykłych wrażeń. Można twierdzić, że autor nieco zbyt często raczy nas humorem moczowo-płciowo-wydalniczym (znów minus wynikający z porównań z wiedźmińskimi opowieściami), ale zachowuje w tym wiele wdzięku, rozśmiesza – zamiast budzić niesmak.
Znakomite są również wypełniające książkę historyczne smaczki. Niezwykłych ludzi spotka Reynevan po drodze, oj, niezwykłych. Na świat przychodzi w bólach Odrodzenie, pojawiają się nowi ludzie, których przeznaczeniem jest przerzucenie kuli ziemskiej na inne tory. Wszyscy ci niezwykli, mądrzy i odważni pokażą się w lekko i naturalnie wpasowanych w tkankę utworu scenkach. Cytaty te bawią i uczą, a przy tym pozwalają czytelnikowi poczuć się erudytą, bo miło jest rozwiązać postawioną przez AS-a zagadkę.
Bardzo dobrze wyszedł Andrzejowi Sapkowskiemu świat „Narrenturmu”. Autorowi udało się stworzyć magiczną krainę wypełnioną ludźmi wielu nacji i zawodów, tętniącą życiem, handlem i produkcją. Przemierzamy średniowieczne równiny, zwiedzamy miasta i zamki, czując w powietrzu zapach dawnej epoki. Czasem wystarczy jedynie przymknąć powieki, by usłyszeć tętent końskich kopyt i wrzaski niespecjalnie trzeźwych raubritterów. Co więcej, autorowi udało się połączyć ten wchodzący w Renesans kraj z krainami baśni, z lasami, gdzie nadal królują bajkowe stwory i wzgórzami, gdzie wciąż odbywają się sabaty. Powstała eksplozywna mieszanka – zarazem historyczna, mocno zakotwiczona w naszej (i nie tylko naszej) historii, a jednocześnie pełna czaru i niezwykłości.
Włączenie świata magii do Średniowiecza niesie ze sobą bardzo ciekawe konsekwencje. Nakreślona przez AS-a linia historii tego świata ukazuje drugie dno znanych wydarzeń. Antyhusyckie krucjaty, wojny, zdawałoby się, znane od podszewki, okazują się być połączone z pradawnymi konfliktami, których nie opisał żaden kronikarz, bo wydarzenia to zbyt stare i zbyt niewiarygodne. Zbliżają się wojny i rzezie, ale zbliżają się też walki, gdzie miecze nie odegrają głównej roli. Zanęta to lepsza niż sałata dla amura, z „Narrenturmu” aż bije atmosfera świata, w którym ma się stać coś wielkiego, a dla wszystkich uczestników niespodziewanego.
Chociaż Reynevan jest kiepski, to widać, że AS ręki do tworzenia interesujących postaci nie stracił. Przejdą nam przed oczyma, jedne po drugiej, przedstawią się (albo nie), powitają (albo nie), rozśmieszą (albo nie), ale na pewno zaciekawią. W tym akurat wypadku szczerze błogosławię autorskie skłonności do rozpisywania się. Wiele z najlepszych fragmentów „Narrenturmu” to właśnie takie spotkania z typami spod wszystkich jasnych i ciemnych gwiazd tej galaktyki .
„Narrenturm” jest zupełnie inny niż cykl wiedźmiński. Tam najważniejsze były postacie i ich stosunki, ważne było to, co bohaterom w duszy gra i co się z nimi dzieje. Świat był tłem, niezbędnym do naszkicowania ich losów, niczym więcej. Natomiast opowieść o Reynevanie jest tak naprawdę opowieścią o dawnym, zagubionym Dolnym Śląsku, o przejściu Średniowiecza w Renesans i o magii, która zniknęła wypalona ogniem i mieczem. Tym razem to postacie są tłem dla świata.
