„Ostatni rejs »Fevre Dream«” średnio sprawdza się też jako horror, gdyż po prostu nie straszy. Powieści Rice z założenia są mieszanką historii grozy oraz biografii z poważnym zacięciem psychologiczno-filozoficznym i przerażać nie mają. Martina natomiast w ten sposób tłumaczyć nie sposób, gdyż u niego bez fabuły, postaci i emocji książki nie byłoby przecież w ogóle. Tu powtórzę się: „Ostatni rejs »Fevre Dream«” to horror dobry, być może bardzo dobry, ale jeśli brać pod uwagę oryginalność i głębię stworzonego świata wampirów, to Rice wyprzedza go o kilka długości, a w straszności z kolei z Kingiem równać się nie może.
Nie w czas
[George R.R. Martin „Ostatni rejs „Fevre Dream”” - recenzja]
„Ostatni rejs »Fevre Dream«” średnio sprawdza się też jako horror, gdyż po prostu nie straszy. Powieści Rice z założenia są mieszanką historii grozy oraz biografii z poważnym zacięciem psychologiczno-filozoficznym i przerażać nie mają. Martina natomiast w ten sposób tłumaczyć nie sposób, gdyż u niego bez fabuły, postaci i emocji książki nie byłoby przecież w ogóle. Tu powtórzę się: „Ostatni rejs »Fevre Dream«” to horror dobry, być może bardzo dobry, ale jeśli brać pod uwagę oryginalność i głębię stworzonego świata wampirów, to Rice wyprzedza go o kilka długości, a w straszności z kolei z Kingiem równać się nie może.
George R.R. Martin
‹Ostatni rejs „Fevre Dream”›
Polskie wydanie „Ostatniego rejsu »Fevre Dream«” George’a R. R. Martina zawdzięczamy zapewne tylko niebywałym sukcesom kolejnych tomów wieloksięgu „Pieśń lodu i ognia”. Powieść jest już dość leciwa, bo wydana w oryginale dwadzieścia lat temu i, w przeciwieństwie do „Pieśni…”, nie zalicza się do fantasy, ale horroru – gatunku uprawianego przez autora równie często. Horror to stuprocentowy, prezentujący kolejną wizję wampiryzmu. Wydaje się więc, że otrzymaliśmy przebojową powieść, jednak, na nieszczęście, wszystkie wymienione fakty wpływają raczej na jej niekorzyść.
Fabuła osadzona jest w drugiej połowie dziewiętnastego wieku, a cała akcja rozgrywa się na Missisipi lub w leżących nad nią miastach. Podstarzały kapitan, właściciel linii żeglugowej, Abner Marsh, na skutek srogiej zimy, która doprowadziła go na skraj bankructwa, zmuszony jest do wejścia w spółkę z niejakim Joshuą Yorkiem. Ów tajemniczy typ, w zamian za kajutę na własność, spełnianie wszystkich poleceń i niezadawanie pytań, wykłada pieniądze na budowę nowego, nowoczesnego parowca. Szybko okaże się, czego domyślić się nietrudno, iż niekoniecznie kefir jest ulubionym napojem stroniącego od promieni słonecznych Joshuy.
Na książkę można spojrzeć przede wszystkim z dwóch perspektyw: jako na kolejne dzieło autora bodaj najbardziej przebojowego cyklu fantasy ostatnich lat i jako na powieść wpisującą się do bogatego kanonu opowieści o wampirach. Mało to sprawiedliwe przyrównywać wszystkie dokonania pisarza do jego największego osiągnięcia, ale z drugiej strony, znając możliwości autora, trudno jest oczekiwać z założenia czegoś słabszego i dodatkowo taką namiastką się zadowolić. „Ostatni rejs »Fevre Dream«” jest powieścią dobrą, może nawet bardzo dobrą, ale przy „Pieśni…” i tak wypada blado. Fabuła prowadzona jest powoli, niekiedy zbyt powoli, i nie należy do rozbudowanych. Oczywiście nie można przyrównywać pojedynczej książki do cyklu, w którym każdy tom jest opasłą księgą, niemniej na dowolnych stu stronach „Gry o tron” czeka nas zdecydowanie więcej niespodzianek i emocji niż w całym „Ostatnim rejsie”. Książka nie jest nuda, ale gdyby skrócić ją o kilka rozdziałów, na pewno by nie straciła. Również w konfrontacji bohaterów wykreowanych w obu utworach „Ostatni rejs” nie wypada najlepiej. O ich ilości nie ma co mówić (prawdopodobnie w tym względzie „Pieśń lodu i ognia” przegrywa jedynie z książką telefoniczną), ale o jakości można już podyskutować. Abner Marsh, Joshua York ani żaden z kilku innych ważniejszych bohaterów powieści nie jest wystarczająco przekonujący. Śledzi się ich poczynania z zainteresowaniem, ale bez większego zaangażowania. W trakcie lektury nie przeżyjemy równie silnych emocji jak przy ostatnich rozdziałach „Gry o tron”, w których… no, wiadomo co.
Wampiry Martina nie są krwiożerczymi, bezrozumnymi potworami (jak chociażby te z „Miasteczka Salem” Kinga), ale bardzo przypominają istoty wymyślone przez Anne Rice. Wyglądają jak ludzie, żyją niezauważalnie wśród nich, interesują się sztuką i za nic sobie mają znaczną większość związanych z nimi przesądów (nie boją się krzyża ani wody święconej, zajadają się czosnkiem i odbijają w lustrach). Podobieństw między powieściami jest znacznie więcej, tak że ich przypadkowość wydaje się niekiedy mało prawdopodobna: w obu książkach ważną rolę odgrywa Nowy Orlean, zbliżony jest czas akcji, w „Ostatnim rejsie” wspomniany jest niejaki Armand. Ale są i różnice. Głównym zainteresowaniem Rice jest psychika istot wiecznie żywych, Martin ten aspekt zarzucił prawie całkowicie. Wampiry są u niego przedstawienia jak każda inna postać, są wiarygodne, posiadają wyróżniające cechy indywidualne, ale wszystkie to nie wychodzi poza poziom ludzki. Martina zbytnio nie interesują dylematy nieśmiertelnych istot zmuszonych do zabijania – wspomina o tym, ale tylko po to, aby zawiązać jeden z wątków powieści. Sytuacja jest więc zupełnie inna niż u Rice, która z kolei posiada tendencje przeholowywania w drugą stronę, nierzadko przedkładając filozofię oraz psychologię nad fabułę i rozciągając swój cykl w nieskończoność. Mimo tych grzeszków autorka wygrywa, Martinowskie wampiry przy Lestacie czy Pandorze sprawiają wrażenie szarych i płaskich.
„Ostatni rejs »Fevre Dream«” średnio sprawdza się też jako horror, gdyż po prostu nie straszy. Powieści Rice z założenia są mieszanką historii grozy oraz biografii z poważnym zacięciem psychologiczno-filozoficznym i przerażać nie mają. Martina natomiast w ten sposób tłumaczyć nie sposób, gdyż u niego bez fabuły, postaci i emocji książki nie byłoby przecież w ogóle. Tu powtórzę się: „Ostatni rejs »Fevre Dream«” to horror dobry, być może bardzo dobry, ale jeśli brać pod uwagę oryginalność i głębię stworzonego świata wampirów, to Rice wyprzedza go o kilka długości, a w straszności z kolei z Kingiem równać się nie może.
Na zakończenie trzeba wspomnieć o plusach. Powieść czyta się bardzo dobrze, napisana jest wciągającym, znanym z „Pieśni lodu i ognia”, stylem. Martin świetnie wplótł też w powieść realia historyczne. Życie na Missisipi w dziewiętnastym wieku i świat parowców są najmocniejszą stroną książki i być może to jest wystarczający powód, aby jednak po nią sięgnąć. Fabule i postaciom trudno wytoczyć, poza wymienionymi wyżej, jakieś cięższe zarzuty. Podsumowując, otrzymaliśmy dobrą powieść, wydaną o kilkanaście lat za późno, z której osoby potrafiące zapomnieć na czas lektury o innych przeczytanych książkach, będą czerpać zdecydowanie więcej satysfakcji, niż osobnicy nie mogący powstrzymać się od porównań.
