„Wiedźmin z Wielkiego Kijowa” nie jest grubą książką. A szkoda, bo myślę że komu podobały się opowiadania o Geralcie Sapkowskim, ten z przyjemnością przeczyta i o Geralcie Wasiljewie, i będzie narzekał, że tak mało. Pozostaje mieć nadzieję, że dalszy ciąg nastąpi.
Ktoś nam znany, ktoś kochany…
[Władimir Wasiliew „Wiedźmin z Wielkiego Kijowa” - recenzja]
„Wiedźmin z Wielkiego Kijowa” nie jest grubą książką. A szkoda, bo myślę że komu podobały się opowiadania o Geralcie Sapkowskim, ten z przyjemnością przeczyta i o Geralcie Wasiljewie, i będzie narzekał, że tak mało. Pozostaje mieć nadzieję, że dalszy ciąg nastąpi.
Władimir Wasiliew
‹Wiedźmin z Wielkiego Kijowa›
Który to był rok, 1986? Ileż się po Czernobylu pojawiło historyjek o zamkniętej strefie, niczym ze Strugackich, w której kotłują się nowe gatunki karmione promieniowaniem. Po jakichś dziesięciu latach to uranowe lśnienie zaczęło przygasać, kiedy się okazało, że nic nadzwyczajnego na Ukrainie nie ma, a podobno gdzieś po drodze ówczesnej chmury radioaktywnej ludzie mają nawet niższe wskaźniki niektórych zachorowań. I tylko ręce wciąż opadają na wspomnienie sąsiadki, która nasłuchawszy się radia panikowała, że we Wrocławiu to się teraz będzie mieszkać jak pod Hiroszimą. Na szczęście nie fizyki mnie uczyła, a tylko polskiego.
Natura jednak nie znosi próżni i znalazła coś na miejsce niedoszłych ukraińskich mutantów. Posłużyła się w tym celu Władimirem Wasiljewem, który wypuścił na stepy żywe maszyny. Chociaż tak właściwie mieszkańcy Wielkiego Kijowa, Wielkiej Moskwy i innych tamtejszych rejonów raczej by powiedzieli, że to nieprawidłowe określenie. Maszyny to maszyny, a żyjący to żyjący. To, że samochód się boi, albo w miarę swoich możliwości ruchowych łasi do kierowcy, a koparka czasem wyrwie się operatorowi i zacznie demolować miasto, to jeszcze nie znaczy, że te urządzenia są żywe. Natomiast żyjących trzeba przed nimi w razie czego bronić, a że to czasem niełatwe, lepiej skorzystać z usług pochodzących z tajemniczego miasta Arzamas-6 specjalistów. Skąd zaś taka dziwna, na pierwszy rzut oka bezsensowna przez swoją oczywistość nazwa – „żyjący”? Bo nie ma jak mówić „ludzie”. Ludzi owszem, też trochę jest, ale elfów, orków, gnomów i innych ras stanowczo więcej.
Brzmi to dość znajomo, i ma tak brzmieć. W końcu książka nieprzypadkowo nosi tytuł „Wiedźmin z Wielkiego Kijowa”. Zawiera cztery opowiadania, niestety – tylko cztery, w tym jedno wyraźnie dłuższe od pozostałych, będące w zasadzie rdzeniem całości. Dwa z krótkich były już publikowane, bodajże oba w „Science Fiction”. Wasiljewowski wiedźmin jest, jak podają wydawcy, zalegalizowany przez Andrzeja Sapkowskiego; bardzo słusznie, bo wstydu oryginałowi nie przynosi. Zresztą w jego przypadku określenie „oryginał” nawet nie do końca jest właściwe, bo sugeruje pewną wtórność tego, co wypadałoby nazwać kopią, a mimo rzeczywiście wysokiego stopnia podobieństwa Geralt wielkokijowski stanowczo nie jest Geraltem z Rivii.
Nie należy się obawiać wersji najprostszej, powiedziałbym fanfikowej, polegającej na trywialnym wyposażeniu Geralta w karabin, mantikory w silnik dieslowski, po czym przepisaniu po kolei „Ostatniego życzenia” w tym sztafażu. Władimir Wasiljew posłużył się scenami ze znanych nam opowiadań niczym klockami Lego i okazało się, że poskładane w innej kolejności, bez kilku niepotrzebnych, za to z paroma nowymi tworzą zupełnie inną konstrukcję. Przede wszystkim jego wiedźmin jest rzeczywiście bezwzględny. Geralt Sapkowski właściwie od samego początku miał wątpliwości, skrupuły, albo nawet, wstyd powiedzieć, sumienie. Geralt Wasiljew, przynajmniej w znanych nam opowiadaniach, bo najwyraźniej jest też i powieść, to nie żaden odrzut z produkcji Arzamasu-6. Zapłatę bierze z góry, jeżeli robi wyjątek, to jest to ściśle skalkulowane ryzyko przedsiębiorcy, a w razie konieczności nie zawaha się pokaleczyć niewinnej, oswojonej lokomotywy.
Warty uwagi jest też świat wokół wiedźmina, miejska nie tyle może dżungla, co przez analogię raczej knieja. Istnieją w niej (aby uniknąć słowa „żyją”) maszyny zachowujące się jak zwierzęta. Jedne udomowione – takie są zwłaszcza samochody – inne tylko oswojone, jak dźwigi i koparki, które czasem zrywają się opiekunom i szaleją. A bywają także i całkiem dzikie, polujące na żyjących. Zwłaszcza nimi zajmuje się Geralt Władimirowicz.
Różne rasy żyjących mieszkają, na ile da się to zauważyć, raczej bez konfliktów, chociaż wiele informacji o społeczeństwach w tak niewielkiej objętości tekstów zmieścić się nie mogło. Trochę dowiadujemy się o administracji, z którą wiedźmini załatwiają interesy, więc siłą rzeczy mają z nią częsty kontakt, spotykamy się też z niewolnictwem – sytuacją wyjątkową, ale mieszczącą się w normach prawa. To właściwie wszystko. Oczywiście jest też, że tak powiem, infrastruktura, w rodzaju wiedźmińskich serwerów w Internecie, z których można ściągnąć pomocne w wykonaniu zadania informacje, są wiedźmińskie eliksiry w aerozolu. Ale to wszystko lepiej zobaczyć na własne oczy, więc poprzestanę na tym, co już opisałem. Nie chcę ryzykować zdradzenia niespodzianek, a jest ich sporo; stanowczo nie można powiedzieć, że fabuły opowiadań są przewidywalne.
Wypadałoby jeszcze tylko wspomnieć nieco o książce jako takiej. Wydana jest elegancko, zwłaszcza miłe wrażenie robią niepretensjonalne przetłoczenia liter na okładce. Szkoda tylko, że ilustracja na niej ma się do zawartości zupełnie nijak, jest po prostu kolejnym obrazkiem z katalogu. Może i czasy są ciężkie, ale jakoś nie mogę się pozbyć przekonania, że od kilku zleceń dla polskich grafików firma wielkości ISA-y jeszcze by nie zbankrutowała.
Jeżeli chodzi o wnętrze zbiorku, tam również panuje porządek, nie rażą literówki, ani tym bardziej błędy cięższego kalibru. Niestety, razi co innego. Powtarza się problem nieszczęsnego Pierumowa i jego imion tolkienowskich, tylko że tym razem Eugeniuszowi Dębskiemu wystarczyłby jeden telefon do Łodzi, aby uzgodnić terminologię, nawet jeżeli nie ma na półce ani kawałka Sagi. Vesemir pisany przez „W” jest jeszcze do przyjęcia, ale gdy tajemniczego Coyona przepchnie się wstecz transkrypcji do zapewne oryginalnego Coëna, coś zaczyna trzeszczeć. Podobnie długą drogę przebył przez Rosję, jak się domyślam, angielski halfling, aby stać się polskim połówieczkiem, co byłoby nawet ciekawym neologizmem, gdybyśmy jakoś od półwiecza nie mieli niziołków.
Skoro jednak mowa o nazwach, muszę z kolei pochwalić autora za oryginalne podejście do marek samochodów. Co prawda pojawiają się w pewnym momencie Daimler i Lincoln, ale jeżdżące po drogach terenowe Hortizy, furgonetki Vorksla i osobowe Desny odrywają świat opowiadań od naszego, nie pozostawiając wrażenia, że to wszystko ulice jak za oknem, tylko trochę przerobione. A poza tym te nazwy są po prostu ładne. Bardzo podoba mi się też termin „żyjący”.
Jak mówiłem, „Wiedźmin z Wielkiego Kijowa” nie jest grubą książką. A szkoda, bo myślę że komu podobały się opowiadania o Geralcie Sapkowskim, ten z przyjemnością przeczyta i o Geralcie Wasiljewie, i będzie narzekał, że tak mało. Pozostaje mieć nadzieję, że dalszy ciąg nastąpi.
