Trzeba powiedzieć, że tę książkę czyta się dobrze. Pewne wrażenie przesadności zacząłem mieć przy niektórych scenach finałowych, ale nie był to wielki problem. Główne wątki, osobisty i, nazwijmy go, ogólnoświatowy, rozwijają się płynnie, bez udziwnień, chociaż czasami chciałoby się podjąć inną decyzję niż bohaterowie. No, ale tak bywa z książkami.
Elektryczne stosy
[Marina Diaczenko, Siergiej Diaczenko „Czas wiedźm” - recenzja]
Trzeba powiedzieć, że tę książkę czyta się dobrze. Pewne wrażenie przesadności zacząłem mieć przy niektórych scenach finałowych, ale nie był to wielki problem. Główne wątki, osobisty i, nazwijmy go, ogólnoświatowy, rozwijają się płynnie, bez udziwnień, chociaż czasami chciałoby się podjąć inną decyzję niż bohaterowie. No, ale tak bywa z książkami.
Marina Diaczenko, Siergiej Diaczenko
‹Czas wiedźm›
Współpracę z ukraińskimi wiedźmami nawiązaliśmy już za czasów Horpyny. Trzeba jednak uczciwie przyznać, że początki były niełatwe, a Horpyna paskudna. Teraz, w dobie integracji, znad Dniepru dotarła do nas Marina Diaczenko, co stanowi znaczny postęp estetyczny, aczkolwiek z kolei z czarownictwem jako takim może być słabiej. Marina dotarła razem z mężem Siergiejem, a przywieźli ze sobą powieść „Czas wiedźm” i zostawili w Solarisie do wydrukowania. Solaris zaś opakował ją w okładkę – nienajgorszą mimo marnego liternictwa tytułu, dość amatorskiego wyglądu renderowanych części collage’u i lekko zwichniętego związku ilustracji z treścią – po czym wydał.
Ów collage wydaje się sugerować, że zdarzenia opisane w książce mają miejsce w czasach tradycyjnie łączonych z polowaniami na czarownice. Nie jest to prawdą, aczkolwiek z drugiej strony nie ma też większego znaczenia dla istoty fabuły. Świat powieści jest autonomiczny, o realiach, nazwijmy je, technicznych, zbliżonych do naszej teraźniejszości, to znaczy spotkamy w nim samochody, dziesięciopiętrowe bloki, telefony, nawet komórkowe. Tylko że tymi samochodami jeżdżą inkwizytorzy, a przez telefon odzywa się książę.
Cóż, książę w słuchawce może się przy odrobinie wysiłku zdarzyć i nam, z inkwizytorem gorzej. Albo z drugiej strony patrząc – lepiej. Ale my nie mamy wiedźm. W świecie książki Diaczenków są one natomiast zjawiskiem zupełnie zwyczajnym, podobnie jak inne istoty mniej lub bardziej żywe. Oczywiście ze zwyczajności nie wynika jeszcze, że coś nie jest groźne. Problem w tym, że jest, i właśnie dlatego istnieje również inkwizycja. Zupełnie zwyczajna służba publiczna, ze sporą strukturą, oddziałami terenowymi i personalnymi rozgrywkami w kadrach. Po prostu wyspecjalizowana odmiana policji. Oczywiście, jak każda szanująca się inkwizycja, pali też wiedźmy na stosach, z tym że w związku z postępem technicznym procedura ta jest cokolwiek zmodyfikowana, konkretnie zaś stosy jako takie wyszły z użycia zastąpione czymś bardziej humanitarnym.
Nie wszyscy mają jednak dostęp do specjalistycznego sprzętu. Jeśli wydarza się samosąd, sprawa załatwiana jest tradycyjnie, ogniskiem. Do tego jednak nie należy dopuszczać, nie każda bowiem wiedźma musi zostać od razu zlikwidowana. Dzieje się tak jedynie z tymi, które rzeczywiście szkodzą, reszta może żyć dość spokojnie, acz z pewnymi ograniczeniami. Co nie zmienia faktu, że ludzie mają swoje uprzedzenia.
Ze wszystkim tym zapoznać się możemy już na samym początku powieści. Na miłym, prawie już rodzinnym przyjęciu w ogrodzie pojawia się sam Wielki Inkwizytor. Bez żadnego specjalnego powodu, po prostu jest przyjacielem domu. Niestety, do wykrycia wiedźmy nie potrzeba nic poza odpowiednim zmysłem, który akurat inkwizytorzy mają bardzo dobrze rozwinięty. I odwrotnie – wiedźmy również ich wyczuwają, co zresztą nie jest dla nich wrażeniem przyjemnym. Cóż więc zrobić, przypadłość narzeczonej młodego Nazara wychodzi na jaw.
Iwga ucieka. Co prawda nie musi; jak już wspomniałem, samo bycie wiedźmą nie jest, można powiedzieć, karalne. Z drugiej jednak strony uprzedzenia istnieją, a – byli już w tym momencie – narzeczony i teść nie są od nich wolni. Nietrudno się domyślić, że Wielkiego Inkwizytora na swojej drodze młoda wiedźma spotka ponownie, z korzyścią dla obojga. Nadchodzą bowiem ciężkie czasy, po czterystu latach powraca Matka Wiedźm, a one same coraz częściej wpadają w niszczycielski szał. Nawet Inkwizycja zaczyna mieć problemy i chwyta się niekonwencjonalnych metod, włącznie ze skorzystaniem z usług Iwgi. Na domiar złego na rozpoczynające się niespiesznie pandemonium nakładają się też obudzone spotkaniem Iwgi wspomnienia Inkwizytora jeszcze z czasów, gdy był tylko zwykłym Klaudiuszem Starżem.
Trzeba powiedzieć, że tę książkę czyta się dobrze. Pewne wrażenie przesadności zacząłem mieć przy niektórych scenach finałowych, ale nie był to wielki problem. Główne wątki, osobisty i, nazwijmy go, ogólnoświatowy, rozwijają się płynnie, bez udziwnień, chociaż czasami chciałoby się podjąć inną decyzję niż bohaterowie. No, ale tak bywa z książkami.
Z drugiej strony, po pewnym czasie pojawiają się zastrzeżenia. Świat „Czasu wiedźm” wydaje się nieco niedoszlifowany. Na stykach znanej nam realności i tego, co w naszym świecie jest nadprzyrodzone, zostały szpary. Zawyczaj zatyka się je rzuconymi tu i ówdzie drobnymi uwagami, których tutaj trochę zabrakło. Ot, chociażby niewyjaśnione pozostają przyczyny, dla których wiedźmę trzeba koniecznie spalić, a ewidentnie są po temu jakieś konkretne powody. W ogniu zachodzą widocznie jakieś racjonalne zjawiska, do których wywołania może służyć nie tylko stos, ale też i ta nowa, tajemnicza metoda Inkwizycji. Nie ma to praktycznego znaczenia dla treści, ale byłoby takim właśnie uwiarygodniającym szczegółem, acz przyznaję, że w tym przypadku dość makabrycznym.
Podobnie dziwny jest brak rynku wiedźmich usług. To znaczy, czarny kwitnie, ale oficjalne nic takiego nie ma, mimo legalizowania samych wiedźm. W jakiś sposób niespójna jest też nienawiść do wiedźm i obojętność wobec niawek, ewidentnych demonów dążących wyłącznie, chociaż powoli, do zabicia swoich ofiar. Nie do końca jasna jest też dla mnie kwestia likwidujących je cugajstrów. W zasadzie wydają się odpowiednio wyszkolonymi ludźmi, może z jakimiś wrodzonymi zdolnościami, ale postać pojawiająca się w prologu książki wygląda raczej na leśnego ducha.
Może to wszystko da się wyjaśnić po dokładniejszym niż moje przeczytaniu książki; fakt, że pociąg nie jest najlepszym miejscem do skupiania się na niuansach. Ale też wrażenia, że wiedźmy, niawki i cmentarny pocieszyciel – lum są tylko wypreparowaną częścią nadprzyrodzonego świata, o którego reszcie autorzy nie wspomnieli, raczej nie wywołało stukanie na zwrotnicach.
Przeglądając to, co powyżej napisałem, dochodzę do wniosku, że jak na tak dobrze ocenianą książkę, to strasznie na nią narzekam. Cóż, na tym właśnie polega subiektywizm, po prostu mi się podobała. Wszystkie wspomniane zastrzeżenia, a i parę innych też, jak już mówiłem, mogą się pojawiać, kiedy jest już za późno. „Czas wiedźm” jest ciekawy; ma dobrą, wartą poznania fabułę łączącą płynnie kilka różnych wątków. Zresztą tego należało się spodziewać, przecież Diaczenkowie są jednymi z najlepszych wschodnich autorów, a teraz możemy się o tym przekonać sami.
