O ile Michael J. Sullivan radził sobie jeszcze z opisem kolejnych wypraw i akcji duetu złodziei, nie podołał wyzwaniu w chwili, kiedy wydarzenia nabrały rangi globalnej. „Pradawna stolica” – ostatni tom cyklu o duecie Riyria sprawia wrażenie zlepka nieprzemyślanych elementów okraszonego „natchnionym” stylem.
Las w podziemiach, w lesie lisz
[Michael J. Sullivan „Pradawna stolica” - recenzja]
O ile Michael J. Sullivan radził sobie jeszcze z opisem kolejnych wypraw i akcji duetu złodziei, nie podołał wyzwaniu w chwili, kiedy wydarzenia nabrały rangi globalnej. „Pradawna stolica” – ostatni tom cyklu o duecie Riyria sprawia wrażenie zlepka nieprzemyślanych elementów okraszonego „natchnionym” stylem.
Michael J. Sullivan
‹Pradawna stolica›
Pozwolę sobie zacząć od wyjaśnienia tytułu, którego część zaczerpnęłam z zasłyszanej kiedyś anegdoty. Pewien mistrz gry, albo początkujący, albo po prostu pozbawiony smykałki do prowadzenia zaczął opisywać drużynie las, do którego właśnie weszli. „Ale przecież przed chwilą mówiłeś nam, że jesteśmy w podziemiach” zauważył jeden z graczy, na co MG po krótkiej chwili namysłu odparł „Bo to jest las w podziemiach”.
U Sullivana w podziemiach nie ma lasu – jest za to morze, nad którym wieje wiatr i po którym pływają liczne statki piratów. Dodajmy, że bohaterowie zeszli w rzeczone podziemia szukając zaginionej od wieków tytułowej pradawnej stolicy, z czego można wnosić, że morski szlak wiodący do tejże nie jest, oględnie mówiąc, zbytnio uczęszczany. Statki, gwoli wyjaśnienia należą do ludożerczej i groźnej rasy chochlików. Tu nadmienić trzeba, że dzielna drużyna w składzie dwóch wojowników, dwóch żeglarzy, złodzieja, arystokraty, kapłana, czarodziejki etc. wybrała się na poszukiwanie magicznego artefaktu, niezbędnego do uratowania świata. Przedmiot ten znajduje się w starożytnym grobowcu, strzeżonym przez smoka (autor wymyślił sobie inną nazwę dla stwora, co nie zmienia faktu, że ów wygląda i zachowuje się jak smok). By do niego dotrzeć należy przewędrować trochę jaskiń, przebyć podziemne morze i poradzić sobie z wyżej wzmiankowanymi chochlikami, rojącymi się setkami wśród ruin – wiadomo – bębny, horda stworów: „stukot setek ośmiocentymetrowych pazurów przybierał na sile i pojawiło się ognistoczerwone światło, które stale się powiększało (…) zobaczyli przygarbioną, ognistą postać, która kroczyła korytarzem w ich kierunku (…) Nie, nie przejdziesz! – zawołała Arista (…) białe światło pomknęło do drzwi” (w końcu chyba każdy grający magiem chciałby móc wziąć udział w scenie „na Gandalfa”). Po drodze bohaterowie prowadzą natchnione rozmowy, poświęcają się oraz grzebią swoich ginących stopniowo towarzyszy (jak doskonale wiadomo z „Gamersów”, za grzebanie są dodatkowe PD-ki) – to ostatnie do czasu, aż drużynowy mag awansuje na tyle, by opanować wskrzeszanie.
Kiedy wreszcie drużynie udaje się powrócić na powierzchnię, czeka tam już armia najbardziej kiczowato opisanych elfów, na jaką miałam okazję się natknąć w przeczytanych przeze mnie książkach (Sullivan za każdym razem pisze, że poruszają się z niebywałą gracją, towarzyszy im muzyka, oczka świecą się na zielono a wszyscy noszą fikuśne różnokolorowe pelerynki i rzeźbione w głowy zwierząt hełmy).
O ile błędy, nielogiczności i chybione pomysły pojawiające się w „Królewskiej krwi” można było złożyć na karb braku doświadczenia autora, „Pradawna stolica” to już szósty tom cyklu. Tymczasem, zamiast popracować nad spójnością, czy też po prostu pomyśleć, Sullivan poszedł na żywioł. Zawodzą drobiazgi różnego rodzaju, jak jaskółki latające zimą w jaskini, czy arystokraci spacerujący po zamku nocą w szlafrokach, miecz, który ze zdania na zdanie staje się rapierem, czy dialog „Cóż, i tak jesteś niesamowita. Naprawdę jesteś imperatorką godną rządzić wszystkimi ludźmi” (szkoda, że nie „łał, centralnie jesteś słitaśną imperatorką, kawaii!”). Dobrzy bohaterowie są tak szlachetni, że pewien możny szlachcic i mistrz miecza, napadnięty przez zbójców był gotów oddać im wszystko, co miał, by uniknąć rozlewu krwi. O podziemiach już pisałam, przejdę może zatem do rzeczy jeszcze bardziej znaczących. Otóż przez poprzedzający czas akcji tysiąc lat na zamieszkanych przez ludzi ziemiach elfy były niewolone i mordowane, doszło nawet do tego, że eksportowano je… na mięso. Po tym jednak, jak planety ustawiły się w rządku (no, może niezupełnie, ale wiadomo, o co chodzi) zza krańca znanego świata przybyły „dzikie” elfy, przemaszerowały przez kontynent, zrównały z ziemią większość miast i wycięły w pień sporą część ludności. Nie przeszkadza to jednak, by koniec „Pradawnej stolicy” był iście sielankowy – śluby, adopcje elfickich sierot, budujemy nowe miasto, Obama na prezydenta, od teraz będzie już tolerancja, dobrobyt i tanie hamburgery. Doprawdy, podczas lektury brakowało mi dodatkowej pary rąk, by móc nimi się za głowę łapać. Na podobny stek bzdur i nielogiczności nie natknęłam się od czasu liceum, kiedy to przeczytałam powieści na podstawie „Wrót Baldura” a i tam nie było chyba tego aż tak wiele.
Wszystkiemu towarzyszy radosny patos. Pozwolę sobie na kilka cytatów: „najeźdźcami są straszliwe, dzikie i bezlitosne elfy czystej krwi z imperium Erivanu.”, „przybyły bez ostrzeżenia, tysiące tak pięknych, jak i straszliwych (…) Przybyły niepowstrzymane i wciąż przybywają”, „I oto leśni bogowie żerują na człowieku. Ci, których śmierć nie nawiedza i ząb czasu nie nadgryza. Pierworodni bajeczni królowie, niekwestionowani panowie”, „zemsta to słodko-gorzki owoc, po którym pozostaje nieprzyjemny posmak żalu” (ogólnie „cytaty” ze starożytnych ksiąg i pieśni zasługują na osobną kategorię), „toniesz w nicości, a twoje serce pogrąża się w rozpaczy (…) udręka jest nie do zniesienia”, „jestem w niej bardzo zakochany i od jej nienawiści wolałbym, żeby wypruto ze mnie wnętrzności i mnie poćwiartowano.” Śpieszę dodać, że to wszystko wyszło spod pióra pięćdziesięciojednoletniego mężczyzny.
Żeby nie pisać wyłącznie złych rzeczy powiem, że sam zarys pomysłu odnośnie tożsamości starożytnego imperatora nie był zły, potencjalnie ciekawa była też postać Mawyndule, wreszcie nieźle wypadła ostatnia scena. Reszta – przynajmniej dla mnie – okazała się nieporozumieniem.

Bardziej chodziło mi o to, że się odgrywa na poważnie, a nie co po chwila latają offtopy, anegdotki, dowcipy, ktoś się spóźnia, ktoś odbiera telefon, ktoś z premedytacją robi bydło, sytuację, kiedy drużyna jest zgrana i chce jej się grać a MG co nieco potrafi np. chce mu się rozmaicie odgrywać NPCów, umie kreować klimat, potrafi strzelić ładny opis (i w trakcie tegoż opisu trzy osoby mu się nie wetną z deklaracjami) itp.
Hehe, ja mam blisko 200 stron (w wordzie) korespondencji między graczami oraz zrzuconego offline kampanijnego bloga, do którego chwilami pisaliśmy wręcz opowiadania na temat tego, co działo się na sesji. Aczkolwiek od kilku lat do tego nie zaglądałam.