Choć wydani w trzech zeszytach pod odrębnymi tytułami, „Ukochani poddani cesarza” Tomasza Piątka to jedna powieść. Szkoda, że nie w czterech – stworzyłyby wtedy Romb, miejsce, do którego zdąża opowieść. A jest to miejsce szkodliwe dla zdrowia… podobnie jak lektura tej książki.
Kopnięty kwadrat
[Tomasz Piątek „Żmije i krety”, Tomasz Piątek „Szczury i rekiny”, Tomasz Piątek „Elfy i ludzie” - recenzja]
Choć wydani w trzech zeszytach pod odrębnymi tytułami, „Ukochani poddani cesarza” Tomasza Piątka to jedna powieść. Szkoda, że nie w czterech – stworzyłyby wtedy Romb, miejsce, do którego zdąża opowieść. A jest to miejsce szkodliwe dla zdrowia… podobnie jak lektura tej książki.
Tomasz Piątek
‹Żmije i krety›
Wbrew danym katalogowym, sugerującym, że mamy do czynienia z trzema częściami cyklu, czy choćby samodzielnymi tomami, „Ukochani poddani cesarza” to jedna powieść, sztucznie podzielona nawet nie na tomy, a zeszyty o odrębnych tytułach („Żmije i krety”, „Szczury i rekiny”, „Elfy i ludzie”). Całość tej rzekomej „sagi fantasy” liczy 462 strony (bez streszczeń etc.), mniej, niż np. „Uśpione archiwum” Podrzuckiego. Nie mówiąc o tym, że „saga” to nie jest po prostu długa czy wielotomowa powieść, ale powieść, przedstawiająca dzieje rodu lub rodziny, rzadziej – całe życie jednej osoby. Cykl wiedźmiński Sapkowskiego z trudem spełnia to kryterium. Powieść Piątka nie jest nawet skupiona wokół losów jednego bohatera.
Co gorsza, uważna lektura nie pozostawia wątpliwości, że autor przystąpił do pisania bez planu całości, że pisał pospiesznie (poddany presji terminu?), niezbyt często wracając do tego, co już oddał do druku. Poszczególne zeszyty różnią się konwencją opowieści i językiem: pierwszy jest w miarę spójną opowieścią fantasy, w drugim widać, że chodzi nie o nią, lecz o jakąś metaforę, a opowieść rozprzęga się, w trzecim autor w ogóle się pogubił. Przede wszystkim w meandrach własnej, chorej wyobraźni, w fantasmagoriach, wolnych od wszelkiego prawdopodobieństwa. Pogubił się do tego stopnia, że oczekiwane zakończenie zastąpił grafomańskim wierszydłem (31 czterowierszowych strof!), które wydaje się (czytelnikowi!) konspektem czwartej cześci, której już autorowi nie chciało się pisać. A szkoda – zeszyt czwarty dopełniłby liczby kątów i zamiast „klasycznej trylogii” dostalibyśmy narracyjny (kopnięty) kwadrat, czyli właśnie Romb, do którego dąży cała opowieść.
Tomasz Piątek
‹Szczury i rekiny›
Może nie pisałbym o tej książce, pierwszej tak ewidentnej wpadce RUNY, gdyby nie recenzencka klaka, dopatrująca się w sadystycznych rojeniach Piątka metafory totalitaryzmu, czy sugerująca, że Piątek „obraca się wokół jednego z najważniejszych pytań ludzkości: skąd zło i jaka jest jego istota?”, że jego dzieło to „niezwykle rzadki w polskiej literaturze przykład czarnego, groteskowego humoru” etc. Swoją drogą źle musi być z polską Literaturą, skoro jedna z jej kapłanek (zacytowane sformułowania pochodzą od Kingi Dunin) rozpływa się w zachwytach nad oczywistym gniotem…
Piątkowi oczywiście nie chodzi o pytanie o zło. Zło jest dla niego tożsame ze światem, nie może go nie być. Znacznie więcej uwagi poświęca dylematom, związanych ze śmiercią i cierpieniem – i są to fragmenty zupełnie nieznośne. Można w nich domyślać się krytyki bezrefleksyjnego podejścia do nieśmiertelności, częstego w fantasy („Ukochanych poddanych…” można by uznać za paszkwilancką parodię tej konwencji). Tyle, że autorowi najwidoczniej chodzi o Tolkiena, któremu takiej niefrasobliwości zarzucić się nie da (autor podsuwa nam wyraźne tropy tolkienowskie: miasto elfów zwie się Kortirion, jak w „Księdze Zaginionych Opowieści”, mamy też statek Vingilot i imię Belegaer etc.).
Jeżeli jest w tej powieści jakiś poważny problem, to jest to problem Boga, nieśmiertelnego stwórcy śmiertelników. A właściwie boga, bo stwórca ludzi i krasnoludów jest w tym świecie immanentny/a do obrzydliwości, przy czym najpierw poznajemy go/ją w tej immanencji, a dopiero potem rozumiemy, z kim w istocie mamy do czynienia (wyrażam się enigmatycznie, by nie psuć nikomu nie-przyjemności lektury). Ostateczną pointą książki są zbawcze konsekwencje śmierci takiego boga. A raczej – tylko ich zapowiedź.
Tomasz Piątek
‹Elfy i ludzie›
Totalitaryzmu w świecie Piątka nie ma i za pół grosza. Ustroje totalitarne charakteryzuje między innymi pragmatyzm, oszczędność: eksterminacja przez niewolniczą pracę, mechanizacja zadawania śmierci etc. Opisywany przez Piątka sadyzm, rozrzutnie marnujący czas i „moce produkcyjne” jest mu najzupełniej obcy. Podobnie jak narzucanie społeczeństwu absolutnej bezwyjściowości, przy jednoczesnym (kolejna sprzeczność) tolerowaniu jego zróżnicowania etnicznego i społecznego. Totalitaryzm nagradzał posłuszeństwo, doceniał usłużne kanalie i donosicieli, a reguły panującego ustroju były dość przejrzyste.
Pod względem językowym rzecz napisana jest słabo; zeszyt pierwszy i tu wypada najlepiej. Autor miał pewne dobre pomysły, ale żadnego nie potrafił konsekwentnie przeprowadzić. „Wierszykowanie” w drugim zeszycie jest zupełnie nieznośne, w trzecim ni z gruszki ni z pietruszki pojawiają się nazwy hinduskie (jak Kuruksetra i Rakszapur), a jednocześnie pismo elfów zwie autor „emotikonami”, któryś z bohaterów mówi „masz u mnie plusa” (GSM?), a inni przedrzeźniają stylistykę Sapkowskiego mówiąc „w rzyć chędożony” i podobnie. Chwilami jest to zabawne, częściej – żałosne. Dokłada swoje wydawca, który przepuścił zwroty takie, jak „dowody na kobiecość” (I/151, chodzi o piersi), „w każdej cali sześciennej” i „dziewczyna skowytała” (oba III/75; cal jest rodzaju męskiego, a czasownik od „skowytu” brzmi „skowyczeć”).
Grafik, Łukasz Kotliński też się nie postarał: okładka trzeciego zeszytu przedstawia zupełnie inny obraz, niż ten, którego fragment widzimy na okładce dwu pierwszych. Co skądinąd nie jest sprzeczne ze stosunkiem trzeciego zeszytu do poprzednich – może więc było zamierzone?
W jednej ze scen bohaterskie krasnoludy brną przez pokłady półpłynnego gówna. To niezła metafora czytania tej książki.
