Jak zwykle ostatniego dnia miesiąca prezentujemy zestaw krótkich recenzji książkowych. Dziś troje autorów recenzuje sześć pozycji – wśród autorów Bacigalupi, Conan Doyle, Czechow i… kapitan Wrona.
Jak zwykle ostatniego dnia miesiąca prezentujemy zestaw krótkich recenzji książkowych. Dziś troje autorów recenzuje sześć pozycji – wśród autorów Bacigalupi, Conan Doyle, Czechow i… kapitan Wrona.
Mimo licznych pochlebnych opinii oraz kilku nagród zdobytych przez „Nakręcaną dziewczynę”, daleki jestem od uznania zarówno powieści, jak i wydanych razem z nią opowiadań Bacigalupiego za nadzwyczajne osiągnięcia fantastyki. Być może to efekt wcześniejszej lektury
„Złomiarza”, który okazał się powieścią wyjątkowo mierną, ale cały ów misternie tworzony przez autora świat jakoś zupełnie do mnie nie przemawia. W przypadku „Nakręcanej dziewczyny” nie sposób oprzeć się przed porównywaniem Tajlandii Bacigalupiego z Indiami czy Stambułem McDonalda (co zrobiła już w
swojej recenzji Beatrycze). Ale nawet bez tego widać wyraźnie, że powieści czegoś brakuje. Przede wszystkim nie dostajemy tu – wbrew tytułowi – historii tytułowej dziewczyny. Właściwie na samo jej pojawienie się trzeba czekać dość długo, a kiedy wreszcie wkracza na karty powieści, okazuje się być postacią dość mało zajmującą. Ten sam problem dotyczy całej reszty bohaterów, którzy, mimo że dość niejednoznaczni, nie ciekawią. Wydaje się, że zamiast postawić na rozbudowanie ich charakterów, Bacigalupi skupił się na stopniowym odsłanianiu ich tajemnic. Nie jest to rozwiązanie złe, ale wydaje mi się pójściem na łatwiznę. Natomiast całe tło, zniszczona przez wojny, plagi i wirusy Tajlandia… no cóż, pozostaje tłem, nie zaś (wybaczcie kolejne nawiązanie do McDonalda) pełnoprawnym „bohaterem” czy elementem opowieści. Opowiadania poprzedzające „Nakręcaną dziewczynę” w większości oferują ciekawy pomysł i ładnie się ze sobą łączą w przedstawieniu zniszczonego, niekiedy wręcz postapokaliptycznego świata, stanowiąc ciekawe preludium. Nie jest co prawda jasne, do jakiego stopnia te historie mają stanowić zupełnie oderwane od siebie prezentacje różnych barwnych pomysłów autora, a na ile mają składać się w jakąś jedną całość. Między niektórymi historiami (a także między nimi a „Nakręcaną dziewczyną”) znajduje się zdecydowanie zbyt wiele wspólnych elementów, by potraktować je jako popis literackiej pomysłowości autora. Z drugiej jednak strony ciężko uwierzyć, by tak ekstremalnie zróżnicowane światy i miejsca mogły funkcjonować w tej samej rzeczywistości.
Sięgnąłem po tę książkę zwiedziony zapowiedzią sugerującą, iż to kryminał. Otrzymałem zaś coś w rodzaju romansu „z epoki” z mocno uwypuklonymi elementami erotycznymi. Intrygi kryminalnej nie uświadczyłem. Zresztą czy można mówić o intrydze, skoro już na pierwszej stronie dowiadujemy się, kto będzie mordercą, a po kilkunastu następnych nawet czytelnik nieobeznany z tego typu literaturą będzie wiedział, kto zostanie uśmiercony i za pomocą jakich środków? Skoro więc fabuła nie przekonuje, to może chociaż bohaterowie? Skądże znowu, są tak samo sztampowi jak ci, którzy pojawiali się w pierwszych kryminałach sprzed ponad wieku, różniąc się od siebie wyłącznie nazwiskami. Jedyne, czego się od nich dowiadujemy, to że arystokratyczne kręgi dziewiętnastowiecznej Sycylii były wyjątkowo rozplotkowanym towarzystwem, lubiącym wtykać nos w cudze sprawy, a także używać sobie. Co parę stron pojawia się łóżkowa scenka rodzajowa, okraszona czasem humorem na poziomie nieomal rynsztokowym. Camilleri chyba lepiej by zrobił, gdyby rozbudował właśnie te wątki, powieść podpisał pseudonimem i sprzedał prawa do niej jakiemuś różowemu wydawcy. Przynajmniej od razu byłoby wiadomo, o co się rozchodzi.
Dodatkowo wyjątkowo dziwnym zabiegiem zdaje się nieprawdopodobne w tak krótkiej książeczce (ledwie 168 stron w małym formacie) spiętrzenie wątków. Powieść sprawia wskutek tego wrażenie, jakby autor zebrał kilka niespecjalnie udanych rękopisów i w sposób zupełnie przypadkowy złożył je w jedno, mieszając ze sobą kartki. „Sezon łowiecki” nie budzi żadnych emocji i dla literatury kryminalnej stanowi wyjątkowo słabą reklamę, zbyt przypominając szablonowe do granic książki Agathy Christie i innych klasycznych twórców. Włoski pisarz zapomniał chyba, że od ich czasów ten podgatunek znacznie się zmienił.
Niezależnie do tego, jak by ocenić „Apokryfy”, każda ocena byłaby dość krzywdząca dla tego zbioru. Wiadomo, że wielbiciele Sherlocka odnajdą w nich nieco inne spojrzenie na angielskiego detektywa, podczas gdy dla tych, którzy za przygodami specjalisty z Baker Street nie przepadają, tych kilka opowiadań może wydać się jedynie jakimiś popłuczynami. Prawda oczywiście leży gdzieś pośrodku, a sam daleki jestem zarówno od gloryfikowania, jak i przesadnego krytykowania tych kilku opowiadań. Bo na dobrą sprawę same w sobie mają dość niewielką wartość i jedynie w połączeniu z wiedzą na temat wielu innych przygód Holmesa i Watsona można zrozumieć i zaakceptować zabawę konwencją, którą oferuje nam Doyle. Zabawę, która znacząco odbiega od dotychczasowych opowiadań i powieści, która przedstawia Sherlocka z nieco innej strony i która, cóż, potrafi zatrzymać na chwilę i zapewnić całkiem przyzwoitą rozrywkę, ale po której nie pozostaje zbyt wiele wspomnień. Przeczytać, mieć świadomość, że coś takiego wyszło spod pióra Doyle’a i zapomnieć – to chyba uniwersalna recepta na „Apokryfy”.
Ach, gdybyż tak wszystkie kryminały były pisane tak wprawną ręką jak ta należąca do Czechowa. To literacka uczta: piękny język, doskonałe, niezwykle bogate portrety psychologiczne głównych i pobocznych postaci, plastyczność opisów przyrody, świetnie kreślony dramatyzm, co w sumie przekłada się na niezwykłą emocjonalność tej prozy, a zarazem jej wiarygodność. By być drobiazgowym należy stwierdzić, że nie jest to powieść kryminalna jaką znamy najlepiej, lecz raczej autorska wariacja na temat, zawierająca cechy nowatorskie. Próbując zabawić się z popularną (a jednocześnie wzgardzaną) materią, Czechow, chyba nieco wbrew założeniom, stworzył znakomitą, wyrazistą prozę, bijącą na głowę większość dzieł gatunku. Do tego jeszcze zapomnianą, bo zarówno wśród najwybitniejszych kryminałów, jak i wśród najważniejszych dzieł pisarza trudno szukać wzmianek o „Dramacie na polowaniu”. Dlaczego tak się stało? Przyczynił się do tego sam autor, który twierdził, że napisał tę książkę dla żartu i nawet w prywatnej korespondencji nie przyznawał się do niej, o czym w posłowiu przypomina tłumacz René Śliwowski.
Rosyjski pisarz na kilku poziomach eksperymentuje z formą. Powieść zaczyna się od wstępu, napisanego przez pewnego dziennikarza, do którego zgłasza się obcy mężczyzna z rękopisem książki do oceny. Zasadniczą część „Dramatu…” stanowi ów manuskrypt, w którym od czasu do czasu pojawiają się krytyczne wtrącenia podpisane nazwiskiem samego Czechowa, a nie wspomnianego dziennikarza. Ten ostatni pojawia się jeszcze raz w zakończeniu, by niczym Herkules Poirot rozwiać wszelkie wątpliwości dotyczące zagadki tytułowego dramatu.
Godne szczególnego podkreślenia są charaktery bohaterów: moralnie zdegenerowany do granic hrabia Karniejew, gotujący się od skrajnych emocji sędzia śledczy Kamyszew, najprawdziwsza chimera w osobie pięknej Oleńki – długo można by wymieniać. Z pomocą tych świetnych kreacji Czechow zmierzył się z problemem zła, próbując dociec, gdzie znajduje się jego przyczyna: raczej w człowieku czy w okolicznościach zewnętrznych, oraz co popycha człowieka do zbrodni. Zło jest tu całkowicie niejednoznaczne, jego natura niezwykle trudna do odczytania, a wyjaśnienie zagadki zbrodni samo w sobie niesatysfakcjonujące, bo, inaczej niż u Dostojewskiego, w tym przypadku zło triumfuje.
Gdzie dwóch się bije, tam trzeci korzysta, mówi stare porzekadło. Bywa też czasem tak, że podobny pojedynek żadnej ze stron nie przynosi zwycięstwa, lecz jedynie gorycz rozczarowania i porażki. Między innymi o tym opowiada powieść greckiego pisarza Andreasa Staikosa.
Ta zabawna komedia omyłek opisuje historię dwóch sąsiadów, którzy gotowi są zrobić wszystko, by przychylić swym kochankom nieba (w gębie). Sprawy się komplikują, gdy wychodzi na jaw, że Nana jest tylko jedna i spotyka się z oboma. Ani Damokles, ani Dimitris nie potrafi przełknąć goryczy porażki, obaj więc lawirują, spiskują, oszukują się nawzajem, słowem – robią wszystko, byleby zagarnąć piękną kobietę dla siebie na własność. Sprawa nie należy do prostych, bo Nana z dziecinną łatwością owija sobie mężczyzn wokół palca. Tak długo, jak tylko może korzysta z uciech (podniebienia i nie tylko) serwowanych przez rywali, aby ostatecznie obu spłatać psikusa.
„Niebezpieczne związki kulinarne” to książka króciuchna, w sam raz na jeden wieczór. Posiada specyficzny nastrój, który sprawia, że wydaje się wręcz wymarzona do przełożenia na język filmu lub teatru, co zresztą zostało już wykorzystane (w 2010 roku nakręcono film na jej podstawie). Nie tylko ze względu na miejsce akcji i narodowość autora może przywodzić na myśl klasyczne greckie komedie; wszak stanowi pochwałę miłości, hedonizmu, dobrej strawy, wina, ma pogodny, przesycony komizmem klimat, a i zakończenie wydaje się mniej rozczarowujące niż mogłoby być, biorąc pod uwagę okoliczności.
Nieco irytują pojawiające się co kilka stron przepisy kulinarne na potrawy, które serwują ukochanej Damokles i Dimitris. Stanowią ciekawostkę, dla fanów śródziemnomorskiej kuchni mogą być gratką, ale zaburzają strukturę opowieści i byłoby lepiej, gdyby zebrać je na końcu książki. Mimo tej drobnej wady, powieść Staikosa jest lekturą miłą, lekką i okraszoną dużą dawką humoru. Co jednak ważne, nie wolno jej czytać na głodniaka.
Joanna Kapica-Curzytek [70%]
Wielu z nas pamięta, ile emocji wzbudziło awaryjne – udane! – lądowanie samolotu pasażerskiego na warszawskim Okęciu w 2011 roku. Samolot nie mógł wysunąć podwozia i tylko wysokie umiejętności jego pilota, kapitana Tadeusza Wrony sprawiły, że lądowanie zakończyło się szczęśliwie. Kapitan został okrzyknięty bohaterem i zdobył sławę nie tylko w Polsce. W opublikowanej przez niego książce „Ja, kapitan” możemy jeszcze raz prześledzić, minuta po minucie, relację z tego pamiętnego lotu z USA. Dopiero teraz można zobaczyć, ile wymagało to umiejętności i „żelaznych nerwów”, by lot zakończył się happy endem. Choć znamy zakończenie – opis przebiegu wydarzeń trzyma w napięciu i wywołuje dreszcz emocji. „Ja, kapitan” to także autobiografia Tadeusza Wrony, który dużo pisze o rodzinie i o swoich pierwszych młodzieńczych fascynacjach modelarstwem i lotnictwem. To spowodowało, że rozpoczął (wbrew woli rodziców) przygodę z szybownictwem wyczynowym, które trenował w Aeroklubie Ziemi Lubuskiej w podzielonogórskim Przylepie i w Lesznie. Fachowcy są zdania, że za udanym lądowaniem na Okęciu kryje się właśnie wieloletnie doświadczenie szybowcowe, dzięki czemu Tadeusz Wrona w krytycznym momencie trafnie ocenił sytuację i podjął właściwe decyzje. Autor powraca także we wspomnieniach do okresu studiów na Politechnice Rzeszowskiej i pracy pilota pasażerskich linii lotniczych. Znajdziemy tu wiele fascynujących szczegółów związanych z kulisami tego zawodu. Tadeusz Wrona przytacza wiele interesujących anegdot ze środowiska pilotów i mechaników. Na uwagę zasługują krótkie opisy wszystkich statków powietrznych, które pilotował kapitan Wrona, od pierwszego szybowca „Czapli” do „Dreamlinera”. Możemy zapoznać się nie tylko z krótkim opisem technicznym każdego typu maszyny, ale i ze związanymi z nimi wspomnieniami kapitana Wrony: pierwsze loty, awarie, zasługujące na uwiecznienie „historyjki” – te zabawne i te refleksyjne. Książkę uzupełniają wypowiedzi członków rodziny: żony, dwóch braci i pasażerów szczęśliwie zakończonego lotu. Ta sympatyczna i ciekawa książka wnosi swój wkład w historię powojennego lotnictwa polskiego: lądowanie „na Wronę”, delikatne i perfekcyjne, jest już jej częścią. Autobiografia zainteresuje z pewnością tych, którzy marzą o pójściu w ślady kapitana Wrony, ale też i tych, którzy lubią czytać o lotnictwie przez pryzmat ludzkich losów i historii, bez nadmiaru technicznych szczegółów.
