„Robotami z planetu świtu” Isaac Asimov powrócił na początku lat 80. zeszłego wieku do dawno zarzuconego cyklu. Po prawie trzech dekadach postanowił domknąć wreszcie swą najważniejszą obok „Fundacji” serię książkową. Niestety powieść przynosi rozczarowanie, dowodząc, że niektórych pomysłów nie należy odświeżać.
Morderstwo, którego nie było
[Isaac Asimov „Roboty z planety świtu” - recenzja]
„Robotami z planetu świtu” Isaac Asimov powrócił na początku lat 80. zeszłego wieku do dawno zarzuconego cyklu. Po prawie trzech dekadach postanowił domknąć wreszcie swą najważniejszą obok „Fundacji” serię książkową. Niestety powieść przynosi rozczarowanie, dowodząc, że niektórych pomysłów nie należy odświeżać.
Isaac Asimov
‹Roboty z planety świtu›
Wady powieści widać najwyraźniej, gdy czyta się tomy cyklu o robotach jeden po drugim bez żadnej przerwy. „Roboty z planety świtu” powielają wszystkie fabularne, strukturalne schematy poprzedniego tomu i aż dziw bierze, że autor zdecydował się na taki krok. Oczywiście zupełnie inny musiał być odbiór powieści trzy dekady temu, niecierpliwi fani Asimova skakali pewni do góry z radości, że mistrz fantastyki zdecydował się odkurzyć porzucony dawno cykl. Dziś jednak, kiedy mamy możliwość zapoznania się z poszczególnymi tomami bez cezury czasowej, może doskwierać dosłowne kopiowanie pomysłów.
Oto rząd Ziemi powierza Elijahowi Bayleyowi niecierpiącą zwłoki misję, od której zależeć będą losy całej ludzkości i wszystkich zamieszkanych przez nią światów. Postawiony przed faktami dokonanymi policjant natychmiast wyrusza na Aurorę, by wyjaśnić zagadkę „śmierci” pewnego humanoidalnego robota. Zadanie z rodzaju niewykonalnych, bo jest tylko jeden podejrzany, a jednocześnie ów podejrzany z całą pewnością nie mógł popełnić zbrodni. Nieco zagubiony, do tego znów męczony strachem przed otwartą przestrzenią Bayley od razu bierze się do dzieła i próbuje zmierzyć się z zagadką, której rozwiązanie (lub nie) może zaważyć także na jego życiu.
Wszystko to toczka w toczkę jak w
„Nagim słońcu”. Różnica polega na tym, że „Roboty z planety świtu” mają taką objętość jak dwa wcześniejsze tomy razem wzięte i jest to chyba największa wada powieści. Długość w tym przypadku żadną miarą nie przekłada się na jakość. Do największych zalet poprzednich książek z cyklu o robotach należały: zwartość treści, dynamika, intensywność – tutaj te zalety giną pod stosem akademickich rozważań na temat cech Aurory jako planety czy kompletnie bezbarwnych dyskusji Bayleya z robotem Daneelem Olivawem. Ten ostatni, wcześniej rysowany w nader ciekawy sposób, jest zresztą coraz bardziej irytujący w swej nadopiekuńczości. Zmieniła się też tym samym konstrukcja Bayleya jako głównego bohatera. Zachował on wiele dawnych atutów, jak przenikliwość umysłu, nieufność wobec zbyt oczywistych rozwiązań, umiejętności dedukcji, ale przy tym próbuje filozofowania i teoretyzowania na temat robotyki, co niespecjalnie pasuje do przeciętnie wykształconego, choć inteligentnego i sprytnego detektywa. Tu tkwi kolejna słabość powieści: Asimov próbował redefiniować w pewnym stopniu relacje między bohaterami, lecz zamiast osiągnięcia pożądanego efektu, sprawił, że Olivaw stał się całkiem bezbarwny, a osobowość Bayleya przez długi czas niknie pod nic niewnoszącymi rozważaniami. Poza tym pojawiają się niemiłosierne dłużyzny, więc albo młodszy Asimov zwyczajnie cenił sobie konkret, albo starszemu Asimovowi żaden redaktor nie odważył się wyciąć co słabszych fragmentów.
Napięcie, które próbuje budować autor wokół sprawy, jest niewspółmierne do jej znaczenia. Bądź co bądź jedynym dramatem, który wydarzył się na Aurorze jest „śmierć” robota, co ani przez Ziemian, ani przez Przestrzeńców nie może być traktowane jako morderstwo, lecz co najwyżej jako wyłączenie urządzenia. O co więc tyle hałasu? Po co tak naprawdę Bayley zostaje ściągnięty na Aurorę? Pod tym dramatycznym płaszczykiem kryje się popularny romans. Mężczyzna kocha kobietę, ale ona go nie chce, więc zaczyna smalić cholewki do innej, która jest samotna i zagubiona. Ta jednak też go nie chce, bo nie może się odnaleźć w nowym miejscu. Do tego zakochuje się do szaleństwa w swoim mechanicznym służącym i tak dalej. Do pewnej chwili lektura „Robotów…” przypomina fabularnie seriale pokroju „Dynastii”. Momentami na szczęście jest nieco lepiej, ale odnoszę wrażenie, że skrócenie książki nawet o połowę przyniosłoby jej wyłącznie korzyści.
Wyjaśnienie „śmierci” robota Jandera, do którego autor wraca pod sam koniec, może wprawić czytelnika w nie lada konsternację. Może też rozbawić naiwnością założenia całkowicie przeciwnego temu, co Asimov forsował przez kilkaset stron cyklu. Więcej zdradzał w tym miejscu nie będę, ale faktem jest, że zakończenie wydaje się nawet bardziej wymęczone niż reszta tekstu.
Jak uczy biologia, dziecko składa się w połowie z genów przekazanych przez matkę oraz w połowie z genów pochodzących od ojca. Gdyby reguły dziedziczenia przełożyć na język literatury, można by stwierdzić, że powieść „Roboty z planety świtu” jest nieodrodnym dzieckiem
„Pozytonowego detektywa” i
„Nagiego słońca” – otrzymała w spadku po połowie od obojga rodziców. Niestety nie wszystko poszło po ich myśli. Zalety wcześniejszych tomów podane po raz kolejny stają się już tylko powtórzeniami, a do tego dochodzą liczne wady wrodzone, jak wodolejstwo autora, pretekstowość fabuły, drętwota dialogów, niewiarygodne zakończenie, rozciąganie w nieskończoność nieistotnych wątków i dygresji, wątek romantyczny (opisany z wrażliwością kowala kującego podkowy).
Asimov chyba kompletnie nie miał na tę książkę pomysłu. Być może zdawał sobie z tego sprawę, dlatego postanowił krążyć wokół tematu maksymalnie długo, licząc na olśnienie, które z całą pewnością nie nadeszło (bliżej było do całkowitego zaćmienia). Pogubił się w dygresjach, miast koncentrować się na akcji, wolał opisywać kosmiczne sławojki. W tak dziwnym kierunku rozwinął teorię robotów, że ostatecznie wyszło na to, iż to kompletnie bezużyteczne urządzenia, które przy odpowiednim wysiłku umysłowym potrafią z łatwością unikać ograniczeń narzucanych przez Trzy Prawa Robotyki. Dlaczego Asimov w ogóle wrócił do tego cyklu? Raczej nie z pobudek finansowych. Więc może artystycznych? Też nie bardzo. Może po prostu z nudów? Nie dostrzegam żadnego racjonalnego powodu dla powstania książki, która jest tylko mętnym odbiciem lustrzanym interesująco przedstawionych wcześniej idei.
