Ukazanie się dobrej space opery zawsze jest małym świętem dla miłośników tego podgatunku SF. Książka Petera Hamiltona „Widmo »Alchemika«. Konsolidacja”, chociaż nie jest objawieniem, stanowi doskonały przykład solidnego rzemiosła. Zwolennicy space oper znajdą w niej to, co lubią, a niechętni tego rodzaju książkom utwierdzą się w swojej niechęci.
Kosmos ulepiony ze szczątków popkultury
[Peter F. Hamilton „Widmo „Alchemika”. Konsolidacja” - recenzja]
Ukazanie się dobrej space opery zawsze jest małym świętem dla miłośników tego podgatunku SF. Książka Petera Hamiltona „Widmo »Alchemika«. Konsolidacja”, chociaż nie jest objawieniem, stanowi doskonały przykład solidnego rzemiosła. Zwolennicy space oper znajdą w niej to, co lubią, a niechętni tego rodzaju książkom utwierdzą się w swojej niechęci.
Peter F. Hamilton
‹Widmo „Alchemika”. Konsolidacja›
Przyznam się, że lubię od czasu do czasu przeczytać dobrą space operę. Do powieści takich, jak „Misja planetarna” Alfreda E. Van Vogta, „Dalekie szlaki” Siergieja Sniegowa czy „Santiago” Mike’a Resnicka wracam z przyjemnością. Ze świeższych dokonań w tej materii podoba mi się twórczość Stephena Baxtera. Jest w tym trochę nostalgii za czasami, gdy fantastyka nie zeszła jeszcze na Ziemię, a o fantasty prawie nikt nie słyszał. Poza tym po licznych lekturach (i filmach), które dzieją się w rzeczywistości wirtualnej, tego rodzaju książki mają moc ożywczą (naprawdę nie potrafię przejmować się – poza wyjątkami w rodzaju „Irrehaare” Jacka Dukaja – losem postaci zanurzonych w świecie wirtualnym). Z tego względu do twórczości Petera F. Hamiltona jestem nastawiony dość pozytywnie. Z opóźnieniem przeczytałem część pierwszą „Dysfunkcji rzeczywistości”. W międzyczasie ukazała się część druga, zamykająca pierwszy tom trylogii „Świt nocy”, oraz pierwsza część drugiego tomu tej trylogii – „Widmo »Alchemika«. Konsolidacja”. Zapowiedź wydania (pod patronatem Esensji) drugiej części drugiego tomu pt. „Widmo »Alchemika«. Konflikt” sprawiła, że wróciłem do lektury części pierwszej.
Najpierw kilka słów o polityce wydawniczej. Jak wspomniałem, jesteśmy w połowie trylogii „Świt nocy”. W polskim wydaniu nie znajdziemy jednak na ten temat nawet drobnej notki, jak gdyby „Dysfunkcja rzeczywistości” i „Widmo »Alchemika«” (każdy z tomów wydawany jest w dwóch woluminach) były samodzielnymi powieściami, lekko nawiązującymi do siebie. Tymczasem bez znajomości „Dysfunkcji rzeczywistości” nie ma sensu zaczynać lektury „Widma »Alchemika«”, czytelnik po prostu zginie wśród dziesiątek nieznanych mu postaci i rozciągniętych w czasie wątków. I jeszcze jedna sprawa: wydawanie drugiej połówki tomu ponad rok po pierwszej zupełnie mnie nie dziwi, przypominam sobie bowiem, że to samo wydawnictwo przez osiem lat (1994-2002) wypuszczało sześć tomów „Kronik Thomasa Covenanta Niedowiarka”. Na zakończenie trylogii przyjdzie zapewne jeszcze poczekać.
Powróćmy jednak do pierwszej części „Widma »Alchemika«”. Niestety, przez większość książki znika z pola widzenia Joshua Calvert (a także Lord Ruin), a Hamilton skupia się raczej na opisie inwazji wskrzeszonych nieboszczyków, którzy opętują mieszkańców kolejnych planet. W pewnym sensie dochodzi do równowagi, obydwie strony konsolidują siły – okopują się na frontach i odnoszą drobne sukcesy. Ciekawe jest to, że wskrzeszeni zaczynają się różnicować – z jednej strony nadal mamy wcielenie zła w postaci Quinna Dextera (oczywiście w ponurym mnisim kapturze), ale pojawiają się i dobrzy opętani.
Nowym wątkiem, nieco żartobliwym, jest opis działań wskrzeszonego Ala Capone, montującego imperium mafijne na skalę międzyplanetarną. Osią tej części trylogii jest jednak walka o śmiercionośną broń zwaną Alchemikiem. Za doktor Alkad Mzu, która wie, gdzie jest ona ukryta, ciągną między innymi wysłannicy Ala Capone i Joshua Calvert, ale gdy docieramy do końca „Konsolidacji”, wszystko nadal pozostaje w zawieszeniu.
We wszystkich częściach trylogii Hamiltona mamy mnóstwo motywów, które mogą wydać się dziwnie znajome. Już od początku pierwszego tomu, gdy czytamy opis przygody Joshuy Calverta szukającego artefaktów obcych, przypomina nam się „Skalny nurek” Harry’ego Harrisona (a w konsekwencji – twórczość Jacka Londona), ale też Frederik Pohl i jego „Gateway”. Dalej jest podobnie. Chociażby podział na adamistów i edenistów (którzy, wbrew przepowiedniom recenzującego drugą część pierwszego tomu Eryka Remiezowicza, radzą sobie całkiem dobrze) przypomina ten z „Hyperiona” Dana Simmonsa – na wolnych ludzi, którzy poddają się autoewolucji, oraz na ludzi sprzeciwiających się tego rodzaju zmianom. Innymi słowy, czytelnik fantastyki zna ten kosmos. Jest on zlepiony ze szczątków popkultury (nie tylko literackiej, ale i filmowej – czyż „Lady Makbet” nie przypomina „Sokoła Millennium”). Ma to jednak swój niezaprzeczalny urok.
By nie powtarzać recenzji z poprzednich tomów, zwrócę uwagę na dwie kwestie różniące twórczość Hamiltona od klasycznej space opery.
Pierwsza różnica dotyczy, jak by to najoględniej określić, bogatego życia seksualnego bohaterów cyklu. W klasycznych space operach tego z pewnością nie było. Po przeczytaniu pierwszego tomu cyklu doszedłem wręcz do wniosku, że kryterium odróżniającym pozytywnych bohaterów od negatywnych postaci jest ich zachowanie płciowe. Otóż pozytywni bohaterowie kopulują ile wlezie i z kim popadnie, oczywiście za zgodą drugiej strony. Negatywni nie kopulują (jak ksiądz, co w pierwszym tomie nie przeciwstawił się złu) albo kopulują z użyciem gwałtu, przymusu itp. W omawianej tu części motyw ten zszedł jakby na drugi plan (a może się po prostu przyzwyczaiłem).
I druga różnica – jest to opowieść o inwazji, ale o inwazji nietypowej. Bowiem owa inwazja nieboszczyków jest tym, co różni cykl Hamiltona od klasyki. Tego rodzaju wątek, charakterystyczny raczej dla horroru, został wbudowany w space operę, co dało ciekawy efekt. Chociaż i tu można wskazać na podobieństwa do innego rodzaju klasyki – tym razem filmowej – motyw ten wygląda na połączenie „Nocy żywych trupów” z „Inwazją porywaczy ciał”.
W każdym razie jest nieźle. Na razie jesteśmy, jak wspomniałem, w połowie. Karty zostały rozdane, ale wielość wątków i występujących bohaterów sprawia, że kolejne części „Świtu nocy” mogą nas jeszcze zaskoczyć. Ciekawe, czy czasem nie skończy się to wszystko po szekspirowsku – zbiorową masakrą na końcu ostatniego tomu. Chociaż być może, tak jak w cyklach Tada Williamsa (choć pod każdym względem autor ten przewyższa Hamiltona), najciekawszy będzie ostatni tom. Na niego sobie jednak jeszcze trochę poczekamy.
Podsumowując: jest to literatura wagonowa (bo doskonale nadająca się do lektury w trakcie podróży pociągiem) pierwszego gatunku, ale stawianie książek Hamiltona obok „Diuny” Franka Herberta (idzie mi o pierwszy tom!!!) czy „Hyperiona” Dana Simmonsa byłoby nadużyciem. „Widmo »Alchemika«”, jak i poprzedni tom trylogii, plasują się jednak o klasę niżej. Czy trzeci tom to zmieni? Zobaczymy.
