Wirtual i stare koronki
[Marcin Przybyłek „Gamedec. Granica rzeczywistości” - recenzja]
„Gamedec” Marcina Przybyłka z pozoru wydaje się tylko dobrze skrojoną książką do pociągu. Już niejeden recenzent zdążył ją za to pochwalić. A jednak „Gamedec” przeczytany po raz drugi dalej ma wiele nowych rzeczy do powiedzenia.
Marcin Przybyłek
‹Gamedec. Granica rzeczywistości›
Na nowo i po staremu
Jest koniec XXII wieku. Gry komputerowe nie dzieją się już na ekranie. To złożone wirtualne światy, w które gracz wnika całą swoją psyche i zmysłami, podczas gdy ciało wegetuje na sensorycznym łożu niczym egipska mumia czekająca na odwiedziny duszy. Ta nowa rzeczywistość rodzi jednak nowe problemy, którym stawia czoła game detective, czyli w skrócie gamedec. Gdy czytamy utrzymaną w podobnym tonie reklamówkę na obwolucie książki, spodziewamy się spotkać w środku klony postaci z „Matrixa” – mniej więcej coś takiego, co niezbyt szczęśliwie wyobraził sobie rysownik projektujący okładkę. Na szczęście czytelnik nie wchodzi do oklepanego już świata braci Wachowskich, prędzej do znacznie smakowitszego „Mrocznego miasta” Alexa Proyasa. Gamedec Torkil Aymore, przebywając w realium, nosi trencz, sączy whisky i mieszka w Warsaw City nad rzeką Vistula. Swym połączeniem sympatycznego cynizmu, lekkiej erotomanii i dobrodusznego w gruncie rzeczy usposobienia przywołuje na myśl chandlerowskiego prywatnego detektywa z twarzą Bogarta, na co zwracali uwagę niemal wszyscy piszący dotąd o jego przygodach. Nie otrzymujemy zatem chaosu obcej nowości – która i tak zwykle bywa strawniejsza w kinie niż na papierze – ale całkiem sporo oswojonych punktów zaczepienia.
Oswojone jest także miasto – choć rozmiarami przypomina cyberpunkowe molochy, z wysokości okien Torkila Aymore wygląda przyjaźnie i pogodnie. Nie zaskakują też komiksowe stroje kochanek bohatera (a zostaje nią niemal każda kobieta, która pojawi się w jego życiu) – pomyślane bardziej jako stymulator męskiej wyobraźni niż element kreacji świata. Nierozproszony czytelnik może więc skupić się na fabułach opowiadań, które… też wydają się dziwnie znajome! W „Granicy rzeczywistości”, początkowo nie zdając sobie z tego sprawy, gamedec staje się ofiarą przemysłu rozrywkowego jak bohater „Truman Show” Petera Weira. W „Rajskiej Plaży” pomaga parze wirtualnych zakochanych odnaleźć się również w świecie realnym, gdzie oboje pracują tuż obok siebie, a mimo to nie dostrzegają rozwijającego się uczucia – też znany schemat z biurowych komedii romantycznych. W „Annie” Torkil Aymore niczym Pigmalion przenosi w świat rzeczywisty swój wirtualny ideał kobiety. I tak dalej… Istny raj dla czytelnika-postmodernisty wierzącego, że wszystkie historie już dawno zostały wymyślone. Ale paradoksalnie na tym właśnie polega siła książki Marcina Przybyłka.
„Gamedec” pokazuje bowiem, jak znane fabuły rozgrywają się w czasach odmienionych przez technologię, mówiąc tym samym, że choć zmieniają się gadżety, to człowiek zostaje taki sam. Tak samo pragnie miłości („Rajska Plaża”), bogactwa („Syndrom Adelheima”) lub zemsty („Polowanie”). Tak samo pociąga go perspektywa wiecznego życia („3 Listopada”) i tak samo na dnie duszy chowa sforę demonów („Mrok”).
„Gamedec” edukacyjny
Świat przemyślany, dopracowany i zapięty na wszystkie guziki – chwalili Marcina Przybyłka recenzenci. Autor wynalazł sposoby, dzięki którym gracz przebywający całymi dniami w świecie wirtualnym radzi sobie z realną fizjologią. Stworzył też reguły i klawiszologię gier przyszłości, nie zapominając przy tym o cheatach, bugach i wirusach. Nic zatem dziwnego, że książka spotkała się z bardzo dobrym odbiorem w środowisku graczy, którzy z racji tematu stanowili jej naturalny target.
Ale choć wszystko kręci się tu wokół gry, jest ona tylko pretekstem do opowiadania o ludziach. Światy wirtualne to przestrzeń rozrywki, ale też nowa przestrzeń życia. Jak będzie wyglądał za 300 lat los nałogowego gracza? Co będzie gotów poświęcić w imię sztucznego zaspokojenia ambicji („Syndrom Adelheima”)? Czy przejście między realium a światem wirtualnym wiedzie tylko w jedną stronę? Czy tylko życie w wymiarze biologicznym jest prawdziwym życiem („Anna”, „3 Listopada”)? Takie właśnie pytania zdają się naprawdę interesować Marcina Przybyłka i tymi problemami wyraźnie chce zarazić czytelnika, nie pozbawiając go jednak przyjemności czysto rozrywkowej lektury.
Jednak potrzeba wyjaśnienia niemal wszystkiego, włożenia w usta Torkila Aymore’a autorskiego komentarza do własnej fabuły wprowadziła do „Gamedeca” nieco dłużyzn i rozwiązań typu kawa na ławę. Ucierpiał na tym zwłaszcza „Mrok”, który w kulminacyjnym momencie przestaje być horrorem i staje się wykładem psychologii Junga dla początkujących. Przegadana jest też końcówka „Małpiej pułapki”, przywodząca na myśl podsumowanie lekcji dla tych czytelników, którzy wiercili się w ławkach, zamiast uważać.
Gamedec w naszym realium
Byłbym niezmiernie ciekaw wyników ankiety, czy każdy gracz komputerowy ma świadomość, że krasnoludy, elfy czy niziołki nie biegałyby po jego ekranie, gdyby nie książki J.R.R. Tolkiena. Zgaduję, że nie każdy. Czy gamedec podobnie oderwie się od swego autora i pierwotnego kontekstu, by robić solową karierę? Rzecz jasna za wcześnie, by pytać o to całkiem serio, ale są znaki na niebie i ziemi sugerujące, że tak.
Pierwsze pojawiły się już po wydaniu książki w środku sezonu ogórkowego – latem tego roku. Najpierw w jednym z portali objawiła się tajemnicza postać prezentująca kolejne odcinki nowego opowiadania o gamedecu, w dodatku sugerująca niedwuznacznie, że jest Marcinem Przybyłkiem. Prawdziwy Marcin Przybyłek próbował to zdementować, przez co część zdezorientowanych użytkowników posądziła go o robienie sobie publicity. Ledwo wszystko udało się odkręcić, znów bliżej nieznany Klug oznajmił radośnie w innym miejscu sieci: „09 sierpnia 2004. I tak właśnie dość nieoczekiwanie w upalny sierpniowy wieczór A.D. 2004 stałem się posiadaczem własnego bloga… Już za chwilę pierwszy odcinek opowiadania pt. Gamedec”. Gdyby data była o ok. 300 lat późniejsza, można by pomyśleć, że to początek kolejnej przygody Torkila Aymore’a, który za chwilę wniknie do wirtualnego świata, by rozpracować spisek plagiatorów.
Zbiór opowiadań Marcina Przybyłka nie zawiedzie miłośników detektywistycznych historii w kostiumie sf. Są tam wszelkie niezbędne szablony dobrej literatury rozrywkowej – trochę tajemnicy, trochę grozy i sporo skąpo ubranych kobiet. Jednak pod kostiumem i szablonami kryje się coś więcej, na co znajduję tylko naiwne i niemodne słowo – przesłanie. To rodzi apetyt na powrót gamedeca.
