„Sońkę” interpretować można na różne sposoby. Mamy tu starcie jednostki z Historią pisaną przez wielkie „H”, mamy zawiłe stosunki polsko-białoruskie, a także warstwę „meta-”, która ukazuje, jak ciężka okazuje się walka autora o powieść ważną i poruszającą, a zarazem nie popadającą w tani liryzm i kicz.
Kresy polskie i opowieści
[Ignacy Karpowicz „Sońka” - recenzja]
„Sońkę” interpretować można na różne sposoby. Mamy tu starcie jednostki z Historią pisaną przez wielkie „H”, mamy zawiłe stosunki polsko-białoruskie, a także warstwę „meta-”, która ukazuje, jak ciężka okazuje się walka autora o powieść ważną i poruszającą, a zarazem nie popadającą w tani liryzm i kicz.
„Igor poczuł nieokreśloną bliżej tęsknotę. Jakby tęsknił do czegoś, czego nie skosztował, a co już stracił. Albo do tęsknoty za ciągłością, za nitką nawiniętą na kłębek, bez supełków” – taka nostalgia dopada głównego bohatera w połowie powieści. Za czym ta tęsknota? Może za opowieścią niewinną, którą snuć można bez zahamowań, że ktoś oskarży autora o wtórność, tandetę czy szachowanie emocjami. Z „Sońki” przebija bowiem nieufność pisarza wobec fikcyjnego tworzywa i języka, który rzadko bywa przeźroczysty, a często jest autoteliczny, odsyła do siebie samego, jakby rzeczywistość, którą próbuje opisać, pozostawała poza jego zasięgiem. Wszechobecna ironia wskazuje, że z językiem, któremu nie można zawierzyć, trzeba się nieustannie siłować.
Od czasów słynnych esejów o postmodernizmie Umberto Eco czy Johna Bartha zamiast walki o oryginalność (a co za tym idzie – skazanej na pożarcie awangardy) w cenie jest gra konwencjami. Jak jednak grać, by opowiedzieć historię ważną i ciekawą, a zarazem nie stworzyć kiczu lub nie popaść w erudycyjny i intelektualny dystans, który odebrałby utworowi jego wagę? Autor „ości” pisze romans wojenny, który bardziej przypomina pastisz gatunku niż sam gatunek. Znaczy to, że Karpowicz nie trzyma się ustalonych odgórnie wytycznych, ale luźno dobiera potrzebne mu fabularne chwyty.
W podlaskiej wsi, niedaleko białoruskiej granicy, wskutek awarii samochodu, zatrzymuje się znany reżyser teatralny i pisarz – Igor. Spotyka on Sońkę, cichą, mieszkającą samotnie babuszkę. Ta zaprasza go do domu, gdzie zaczyna mu opowiadać swoją młodość. Czas II wojny światowej okazał się dla niej bezlitosny w dwójnasób. Nie dość bowiem, że była świadkiem okrucieństwa okupantów, to jeszcze miłość do jednego z nich zmusiła ją do przewartościowania świata, odkrycia nowej aksjologii, wedle której wszyscy zasłużyli na potępienie i ci sami „wszyscy” zasłużyli na zbawienie.
Gdy zawiązuje się akcja, czytelnik jeszcze może łudzić się, że będzie to powieść, która nie jest podminowana sugestiami czy odautorskimi wtrętami niszczącymi pełnię fikcyjnego świata. Artysta zostaje powiernikiem historii babuszki. Wydaje się że opowieść Sońki będzie w całości jej autorstwa, że usłyszymy w jej głosie ten odchodzący, epicki oddech podań ludowych i wiejskich opowieści snutych przy domowym palenisku. Nic z tych rzeczy. Igor szybko przejmuje pałeczkę i – choć wciąż pozostaje słuchaczem – w myślach układa scenariusz przedstawienia teatralnego, na podstawie historii życia Soni. Zderzają się sceptyczne podejście do świata, ironia wobec otaczających ludzi, a także inteligencki ateizm Igora z prostotą Sońki, jej wsiową religijnością, samotnością i mentalnością, która jako relikt przeszłości odeszła razem z modernizującą się wsią (por. np. zmiana tożsamości chłopskiej w „Kamień na kamieniu” W. Myśliwskiego). To zderzenie owocuje narracją, której nie można zaufać. Jest ona nieustanną grą, a w nią zamieszani są autor, bohaterowie i czytelnik.
Powieść jest skonstruowana tak, że po pewnym czasie już nie wiadomo, czy to wciąż historia babuszki, czy akty w sztuce Igora. Z jednej strony można doszukiwać się w Igorze pysznego, zasłuchanego w siebie artystę, który wybiórczo traktuje historię Sońki, chcąc czerpać z niej tę jedną jedyną korzyść – stworzyć na jej podstawie widowisko. Z drugiej jednak można podejść do sprawy inaczej. Osip Mandelsztam mawiał, że prawdziwy czytelnik jest zarazem odtwórcą czytanego dzieła. Igor słucha Sońki, ale słucha w jej szczególny sposób – powtarzając jej historię swoimi słowami. Jest to podwójne zapętlenie. Z jednej strony Sońka snuje opowieść, która w zamyśle autorskim była pewnie pastiszem romansu wojennego, a z drugiej – Igor przeinacza tę historię na swój użytek. Czytelnik szybko się przekona, że nie sposób odróżnić opowieści Sońk, od opowieści Igora. Tym bardziej, że okazuje się, że i on wychował się na Podlasiu i zna język białoruski.
Zostawiając na boku kwestię konstrukcji powieści, warto zauważyć, że Karpowicz zajął się tematem niezwykle interesującym, a jednocześnie – przynajmniej takie mam wrażenie – nieco zaniedbanym. Chodzi o polską wschodnią granicę, stosunki polsko-białoruskie, polsko-ukraińskie. Oczywiście, w pamięci wciąż mamy „Oksanę” Odojewskiego, „Dom pod Lutnią” Kazimierza Orłosia, przepełnione tragizmem wiersze Eugeniusza Tkaczyszyna-Dyckiego, czy nagrodzony niedawno reportaż gonzo Ziemowita Szczerka „Przyjdzie mordor i nas zje”. Temat jest to jednak ogromny, trudny i wciąż wywołujący gorące dyskusje (por. każda rocznica rzezi wołyńskiej), więc powieści go podejmujące są zawsze w cenie. „Sońka” pokazuje, jak w pojałtańskim podziale świata funkcjonuje Białorusinka zamieszkała na polskiej ziemi. Język babuszki – brzmiący zarazem obco i blisko – pokazuje jak dwa narody: polski i białoruski, choć ulokowane po sąsiedzku, tak naprawdę przedzielone są ostrą granicą. Sonia uosabia niegdysiejszą trudną bliskość obu narodów, która z czasem zamieniła się w łatwą obcość.
Karpowicz napisał wielką małą powieść. Powieść, dodajmy, kolejny raz różniącą się od poprzedniczek (o tym, że Karpowicz się nie powtarza pisał już na łamach „Esensji”
Daniel Markiewicz. Na tych dwustu zaledwie stronach autor „Balladyn i romansów” zawarł tragiczną historię Sońki, a zarazem – między wersami – odsłonił kulisy walki twórcy o szczerość fabularnego przekazu. Podjął walkę z fikcją i wyszedł z niej jako pisarz zwycięski.
