Stephen King po raz pierwszy w życiu popełnił powieść detektywistyczną. W zdaniu tym, jak w znanym dowcipie o samochodach rozdawanych na Placu Czerwonym w Moskwie, jest kilka fałszerstw. Bo ani to powieść detektywistyczna, ani też pierwszy pisarza mariaż z podobną literaturą.
Raczej fiat niż mercedes
[Stephen King „Pan Mercedes” - recenzja]
Stephen King po raz pierwszy w życiu popełnił powieść detektywistyczną. W zdaniu tym, jak w znanym dowcipie o samochodach rozdawanych na Placu Czerwonym w Moskwie, jest kilka fałszerstw. Bo ani to powieść detektywistyczna, ani też pierwszy pisarza mariaż z podobną literaturą.
Uwaga: tekst zawiera spojlery.
Stephen King
‹Pan Mercedes›
Gdybym rozpoczął niniejszy tekst od słów: to wciąż stary dobry King, skłamałbym. Stary owszem, wszak pisarz dobiega siedemdziesiątki, ale w żadnym razie dobry. Pisarz powiela w swym najnowszym dziele nieświeże pomysły, nie siląc się już specjalnie na nic: nie jest odkrywczy, nie zaskakuje, nie przeraża. Opowiada wciąż dosyć ciekawie, ale banalną historię, jakich znamy z amerykańskiej popkultury mnóstwo.
To książka zgodna z amerykańską szkołą sensacji, a więc o problemach społecznych pisze się mało, a jeśli już to w bardzo powierzchowny sposób. Przyzwyczajony do kryminału europejskiego, który kwestie społeczne, obyczajowe czy polityczne wysuwa często na pierwszy plan, byłem rozczarowany czytając kolejną, różniącą się jedynie w szczegółach amerykańską opowieść o dzielnym policjancie i złym do szpiku kości przestępcy – obaj wypadli zresztą wyjątkowo nieprzekonująco. „Pan Mercedes” składa się niemal wyłącznie z akcji, cała reszta to tylko marna przybudówka, mająca nabijać strony tekstem. Akcji zresztą wyjątkowo łatwej do przewidzenia, zakończenia nie rozszyfruje chyba tylko pustelnik, który w życiu nie przeczytał ani jednej książki i nie obejrzał ani jednego filmu. Całość ciąży ku oczywistemu pojedynkowi między dobrem a złem, którego wynik jest z góry jasny. Jeśli zetknęliście się z twórczością Harlana Cobena lub któregokolwiek spośród dziesiątek podobnych autorów, to wiecie czego się spodziewać po „Panu Mercedesie”. Rozrywki na przyzwoitym poziomie, starannie obliczonej na efekt, do bólu amerykańskiej (zwłaszcza język postaci i charaktery). I wietrzejącej z głowy natychmiast po odłożeniu książki na półkę.
Głównym bohaterem powieści jest były detektyw Hodges, gruby, zaniedbany facet, który od czasu przejścia na emeryturę siedzi na kanapie przed telewizorem i myśli o samobójstwie. Pewnego dnia otrzymuje od tytułowego zabójcy list, w którym ten ostatni opowiada, jak rozjeżdżał ludzi skradzionym mercedesem. Nie został ujęty, więc aż pcha się w ręce policji, a Hodges postanawia mordercę dopaść własnoręcznie (co zresztą nie wyjdzie mu na dobre). Rozpoczyna się gra w kotka i myszkę. Dobry policjant ma pomagierów, którzy wyręczają go w wielu sprawach, zły Brady Hartsfield działa sam. I tak to się toczy. Po drodze ni z tego, ni z owego w byłym policjancie zakochuje się siostra zmarłej właścicielki mercedesa, kobieta wyjątkowej urody, bogata i o jakieś dwie dekady młodsza. Nie muszę chyba dodawać, że trudno uwierzyć w taką miłość? Tak czy siak nie ma to znaczenia, wątek miłosny został bowiem wprowadzony tylko po to, aby uśmiercić piękną Janey, a Hodges miał kogo pomścić.
Ten cały Hodges jest zarazem zbyt irytujący i popełnia za wiele błędów, aby go polubić. A polubienie głównej postaci to warunek konieczny do tego, by w policyjnej powieści trzymać za niego kciuki w rozprawie ze „złem”. King się nie wysilił. Powycinał tępymi nożyczkami bohaterów z grubego brystolu, ździebko podkolorował, na więcej nie starczyło mu pary. Od absurdów aż się w książce roi.
Pan Mercedes może rozjeżdżać ludzi skradzionym autem tylko dlatego, że jego (głupia) właścicielka zostawiła drugi zestaw kluczy w schowku (to oczywiście domena kobiet, żaden mężczyzna nie upadłby tak nisko). Jeśli kobietę tę straszą potem duchy, to oczywiście nasz dzielny policjant natychmiast domyśla się, że nie chodzi o urojenia spowodowane wyrzutami sumienia albo lekami, lecz specjalny program generujący dziwne dźwięki ukryty w jej komputerze. Nietrudno się również domyślać, że chora psychicznie kobieta, zahukana, zakompleksiona i niemal ubezwłasnowolniona przez matkę, okaże się geniuszem komputerowym na miarę Kevina Mitnicka i walczącą ze złem walkirią w jednym. Rozpoczynające się w połowie powieści i ciągnące jak flaki z olejem zakończenie też nie przyniesie większych zaskoczeń. Bo cóż w tym dziwnego, że „zło” ogoli głowę na zero, wsiądzie na wózek inwalidzki wypełniony materiałami wybuchowymi i wjedzie na wielki koncert jako niepełnosprawny – dzielny policjant od razu się tego domyśli i wyśle na pomoc swoich giermków: wspomnianą walkirię i swego czarnoskórego niewolnika. A oni w ostatecznej walce pokonają „złego” waląc go skarpetą wypełnioną łożyskami kulkowymi w łeb. Wydarzy się to pośród tłumu wrzeszczących do wtóru muzyki dziewcząt, z których żadna nie zorientuje się, co dzieje się obok. Ale najlepsze King zachował na sam koniec – otóż, niespodzianka!, „zło” przeżyje! Tak, tak, po śmiertelnym ciosie w potylicę, które pozostawiło wgłębienia w czaszce, Brady Hartsfield obudzi się, by dalej straszyć ogłupiałe amerykańskie społeczeństwo. No, ale to wydarzy się już w kolejnych częściach planowanej przez pisarza trylogii. Ciekawe, czy na końcu każdej z nich Hartsfield będzie ginął podobnie jak filmowi Jason Voorhees i Freddy Krueger?
King już nie musi się silić na oryginalność, udowodnił światu wszystko, co miał do udowodnienia. Może nabijać strony spokojny o to, że mało kto odważy się go skrytykować. A prawda jest taka, że gdyby ta powieść wyszła spod pióra mniej znanego autora, najprawdopodobniej przepadłaby w pomroce dziejów. Bo też niczym się nie wyróżnia. Podstarzały policjant z problemami, maniak planujący zamach bombowy w hali koncertowej pełnej ludzi, oklepane dialogi, ślimaczące się i do bólu przewidywalne zakończenie, charakterystyczne stopniowanie akcji, marne opisy i tak dalej.
Skłamałbym, gdybym napisał, że spodziewałem się po Stephenie Kingu wiele. Dobrze wiem, że najlepsze lata ma dawno za sobą, a pojedyncze lepsze książki przeplata setkami stron nieudanych historyjek. „Pan Mercedes” to tylko zwykłe, popularne (żeby nie rzec: pulpowe) czytadło. Nie wyróżniające się absolutnie niczym na tle dziesiątek, jak nie setek podobnych powieści. Największym jej plusem jest to, że wchłania się ją jak powietrze: błyskawicznie i bez przestojów. Ale jeśli tylko tyle dobrego mogę powiedzieć o nowej książce Stephena Kinga, to raczej nie świadczy najlepiej o jego pisarskiej formie.

Przepraszam, czy recenzent właśnie zdradził zakończenie???