Pięcioro autorów i sześć książek czyli co czytaliśmy we wrześniu.
Esensja czyta: Wrzesień 2014
[ - recenzja]
Pięcioro autorów i sześć książek czyli co czytaliśmy we wrześniu.
Fascynująca historia malarza, który stracił miejsce w historii, ponieważ został przez mu współczesnych osądzony jako heretyk i skazany na śmierć. Tytułowy bohater to wieczny uciekinier, Żyd-tułacz podający się za Greka, który uciekać musi z renesansowego Konstantynopola do Wenecji w celu realizacji wielkiego marzenia. Jedyne czego pragnie to malować. Talent posiada niesłychany, co w połączeniu z niezwykłą determinacją pozwala mu się jako tako ustatkować. Pomimo starań nigdy jednak nie zostanie w pełni i szczerze doceniony, a jego pochodzenie i religia staną się dla niego ostatecznie przekleństwem.
Siłą powieści jest malarskość opisywanych scen, dbałość o szczegół, szeroki wachlarz intrygujących postaci i bardzo wyraźny rys społeczno-historyczny. Początkowo tempo jest dość ospałe, ale opowieść nabiera rumieńców w części weneckiej, która opisuje losy malarza już jako człowieka zaawansowanego wiekiem, w jakimś sensie spełnionego, ale mimo to głęboko nieszczęśliwego.
Ciekawym zabiegiem Arditiego jest uwypuklenie charakterów postaci pobocznych. W centrum historii pozostaje tytułowy malarz, jednak autor rzadko oddaje mu głos, zwykle opisując jego los przez pryzmat innych bohaterów: rodziny, przyjaciół, pracowników, wrogów. Ten manewr się sprawdza, zapewniając powieści dynamizm, a przy tym dając czytelnikowi możliwość wejścia w głąb renesansowego świata. Pisarz opowiada ze znawstwem o realiach świata ówczesnej bogatej Europy, wprowadza czytelnika w sprawy Kościoła oraz jego walki z reformacją i innymi odstępstwami od wiary, ukazuje szachrajstwa ludzi władzy, rzuca okiem na bardzo trudną sytuację żydów, już wtedy wyklętych i mieszkających w gettach. Składa się to na niezwykle interesujący portret, choć trudno mi jako laikowi stwierdzić, na ile ma on pokrycie w faktach historycznych. Z całą pewnością wymyślony został sam Turquetto, który w powieści zostaje uczniem Tycjana, a po skazaniu na śmierć przesyła nauczycielowi swój ostatni portret, znany dziś pod nazwą „Mężczyzna z rękawiczką”. Zwany tu mistrzem włoski malarz, by zachować dzieło heretyka w pamięci i uratować przez spaleniem, sam się pod nim podpisuje. Sęk w tym, że w rzeczywistości obraz ten powstał ponad pół wieku wcześniej, lecz widocznie dla Arditiego sztywne trzymanie się chronologii zeszło w tym przypadku na dalszy plan. W żadnym razie nie szkodzi to powieści, którą traktować można jako niezwykle zajmującą fikcję literacką w realiach historycznych. Z drugiej strony któż zaręczy, że tak rzeczywiście nie było?
Boruń bardzo niechętnie każe swoim bohaterom podejmować jakiekolwiek akcje. A raczej: bardzo niechętnie opisuje te akcje, preferując przedstawianie ich w postaci dialogów. Owszem, w przypadku tytułowego słuchowiska radiowego „Zanim umrę” sprawdza się to bardzo dobrze, podobnie jak w kilku innych przypadkach (chociażby w początkowym „Człowieku z mgły”). Za osobny przypadek należy uznać oniryczny „Koszmar”, gdzie bohater zdecydował się na eksperyment z hibernacją, który przebiegł nie tak, jak mu się wydawało. Jest to jednocześnie opowiadanie, w którym dzieje się najwięcej, ale braki i niedociągnięcia fabularne (w pełni zamierzone, przynajmniej w pewnej części) maskowane są całą senną konwencją. Jest tu bardzo dużo niewykorzystanych pomysłów, które z pewnością mogłyby posłużyć za tło dla o wiele bardziej rozbudowanej historii zadającej poważne pytania. Nie żeby Boruń nie starał się ich zadawać, ale właśnie poprzez formę kwestie te wydają się nie do końca przekonujące. Z kolei „List” przedstawia nietypową formę kontaktu między ludźmi a obcymi, choć znów w formie dialogu. Podobne, choć o wiele bardziej rozbudowane wątki przedstawia „Antyświat”, w którym to ludzie są odkrywcami, jednak ich zachłanność i brak umiaru prowadzą do konfliktu. Najciekawsze wydaje się jednak to, że Ziemianie okazują się zaintrygowani nie tyle bogactwami naturalnymi, co właśnie sztuką obcych. Nie brak tu też shortów, ale przynajmniej jeden z nich („Fabryka szczęścia”) rokował nadzieje na bardziej rozbudowaną fabułę.
Sir Alex Ferguson jest być może największym ze współczesnych trenerów piłkarskich. Na pewno – jednym z największych w całej historii futbolu. Jego ludzie przez kilkadziesiąt lat dostarczyli nam tyle emocji, że co bardziej wrażliwym kibicom wystarczyłoby na przynajmniej kilka zawałów. Czemu więc autobiografia Fergusona nie miałaby być równie pasjonująca, co mecze jego Manchesteru United? Może ze względu na natłok średnio ciekawych nawet dla fana szczegółów, opisanych językiem średnio udanej relacji prasowej w rodzaju „Zaliczyliśmy jedno z naszych największych zwycięstw w europejskich pucharach – 7:0 z Romą 10 kwietnia: nasz najlepszy wynik w Lidze Mistrzów. Michael Carrick i Ronaldo strzelili po dwa gole, a po jednym dołożyli Rooney, Alan Smith, a nawet Patrice Evra, dla którego było to pierwsze trafienie w rozgrywkach europejskich”. Może ze względu na liczne anegdoty, które z pewnością były zabójczo śmieszne w chwili, gdy powstawały, natomiast przełożone na język książkowy mocno straciły. A może dlatego, że mnogość opisów, uwag i spostrzeżeń nie jest odpowiednio usystematyzowana i ważniejsze/ciekawsze momenty zwyczajnie umykają. Pal licho „manchesterocentryzm”, od menedżera zajmującego się jednym klubem przez niemal 27 lat nie oczekuję silenia się na obiektywizm, ale już ciekawej opowieści – jak najbardziej. Nie tym razem. Duże rozczarowanie i lektura wyłącznie dla wielbicieli charakternego Szkota.
Neil Gaiman ma status podobny Stephenowi Kingowi – jednego i drugiego można być tylko bez reszty oddanym admiratorem lub przepaść ze swym krytycznym głosem w ogólnym tumulcie wyrażającym całkowite poparcie. Na nową powieść Gaiman kazał sobie czekać dość długo. A gdy już ją opublikował, zgarnął oczywiście kilka nominacji (Nebula, World Fantasy) i nagród (Locus dla najlepszej powieści fantasy) w ważnych i mniej ważnych branżowych plebiscytach. Moim zdaniem wypacza to, nie pierwszy zresztą raz, sens przyznawania dziesiątek, jeśli nie setek literackich nagród – bo jaki z nich pożytek, skoro już dawno przestały być drogowskazem dla czytelnika, a nawet najsłabsza książka autora ze znanym nazwiskiem ma szansę otrzymać kilka wyróżnień?
W „Oceanie na końcu drogi” Gaiman udowadnia, że nie zatracił talentu do snucia opowieści, co zawsze uważałem za jego wyjątkowy dar. Niestety historia siedmiolatka, który przez nieuwagę sprowadza potwory do naszego świata nie zasłużyła na miano pełnoprawnej powieści. Została przez autora rozciągnięta na siłę, przez co obok momentów lepszych jest sporo gorszych. Jak to zawsze u Gaimana bywa, świat rzeczywisty przeplata się tu z innymi wymiarami, z których przybywają kreatury raczej niepożądane, ale na szczęście na posterunku stają jeszcze potężniejsze istoty, które chronią starego porządku. Nic specjalnie nowego. Oczywistą oczywistością jest, że zanim zło zostanie pokonane, trochę nabroi, a głównemu bohaterowi przyjdzie zapłacić wysoką cenę za uratowanie świata. Wszystko to już znamy z dziesiątek podobnych, baśniowych opowieści, również z prozy samego Gaimana czy wspomnianego Kinga (np. warminty jako żywo przypominają langoliery tego ostatniego). Do tego obowiązkowo autor wplótł rozważania o samotności, szybkim dojrzewaniu dziecka wymuszonym przez okoliczności, przyjaźni, niezrozumieniu przez dorosłych. Trzeba wyraźnie podkreślić, że nie jest to książka przeznaczona dla dorosłego czytelnika, lecz dla młodzieży, może nawet dla dzieci. Być może z tego powodu odebrałem ją jako dość banalną, nazbyt uproszczoną i niewciągającą? Jako czytelnik dorosły i znający kilka innych, znacznie lepszych, powieści Neila Gaimana czuję się mocno rozczarowany.
Po „Świat Dysku” nie sięgałam bardzo długo – najpierw zniechęciły mnie słyszane zewsząd pochlebne opinie. Wiem, że to się może wydać dziwne, ale czasem tak mam, że z poczucia przekory i niechęci do podążania za tłumem unikam pozycji powszechnie wychwalanych. Potem zaś odstraszały mnie rozmiary cyklu, rozrastającego się w znacznym tempie. W końcu ciekawość zwyciężyła. Miałam chyba zbyt wyśrubowane oczekiwania, gdyż „Straż! Straż!” nie zrobiła na mnie aż takiego wrażenia, jak się spodziewałam. W żadnym razie nie oznacza to, że powieść jest zła. Nie będę oryginalna, jeśli powiem, iż doceniam ostre spojrzenie angielskiego pisarza, który zdaje się nie żywić wielu złudzeń odnośnie ludzkości. Pratchett bezlitośnie obnaża wszelkie wady i słabości ludzkie – wychodzi mu to na tyle dobrze, że owszem, podczas lektury nieraz można się uśmiechnąć, ale wydźwięk zasadniczo bywa ponury. Za wyjątkiem zakończenia, gdy autor pozwolił sobie na nieco optymizmu. Doceniam zgrabnie nakreślone postaci, które budzą emocje, liczne zapadające w pamięć sceny (spotkania Świetlistego Bractwa, czajenie się z łukiem na smoka) oraz drwinę z konwencji. W stylu pisarza podoba mi się to, że jest dosyć zwięzły, ale zarazem trafny. Sądzę, że istnieje jeszcze jedno ważne źródło sukcesu książek ze Świata Dysku. Podobnie, jak to ma miejsce w przypadku „Pieśni lodu i ognia”, o powieściach Pratchetta dobrze się rozmawia. Łatwo przychodzi przerzucanie się cytatami, wspominanie szczególnie śmiesznych fragmentów czy wymienianie postaci, które się polubiło. Dzięki temu Świat Dysku naprawdę żyje w świadomości fanów.
Po pełnej zagadek wyprawie do Strefy X przyszła pora na tajemnice z tej strony granicy. Z opisanej w „Unicestwieniu” ekspedycji powróciły trzy z czterech jej uczestniczek. Czwarta, której najwyraźniej się to nie udało, była jednocześnie dyrektorką Southern Reach, agencji zajmującej się badaniem Strefy. Jej miejsce zajmuje John Rodriguez, który jednak praktycznie przez całą książkę jest nazywany Kontrolerem. Nie ma on łatwego zadania – wicedyrektorka sabotuje jego przejęcie obowiązków zaginionej dyrektorki, zorientowanie się czym właściwie zajmuje się agencja jest równie owocne jak badania prowadzone w Strefie… Wystarczy powiedzieć, że najnormalniejszą (co nie znaczy że normalną…) osobą ze wszystkich, które Kontroler spotyka w Soutern Reach jest biolożka z ostatniej wyprawy nazywająca się Ptasim Duchem. „Ujarzmienie”, podobnie jak pierwszy tom, jest jedną z tych książek, w których atmosfera jest równie ważna jak fabuła, przez co każda próba streszczenia tej ostatniej musi wypaść blado (to coś jak próba streszczenia końcowej sekwencji „Odysei kosmicznej”), więc nawet nie będę próbować. Napiszę tylko że drugi tom „Southern Reach” nie rozczarowuje, a minimalnie niższa ocena wynika z osobistych preferencji – bardziej przemawia do mnie eksploracja Nieznanego niż walka z biurokracją, nawet jeśli jest ona równie obca co Strefa X.
