W wielu recenzjach „Przebudzenia” Stephena Kinga powraca nuta rozczarowania: oto doświadczony i sprawny rzemieślnik dostarcza konsumentom swojej prozy kolejną porcję dania, do którego przez lata przywykli. Nie jest to ocena sprawiedliwa, bo choć nie mamy do czynienia z książką wybitną, daleko jej również do miana dzieła wtórnego.
Król nie jest nagi
[Stephen King „Przebudzenie” - recenzja]
W wielu recenzjach „Przebudzenia” Stephena Kinga powraca nuta rozczarowania: oto doświadczony i sprawny rzemieślnik dostarcza konsumentom swojej prozy kolejną porcję dania, do którego przez lata przywykli. Nie jest to ocena sprawiedliwa, bo choć nie mamy do czynienia z książką wybitną, daleko jej również do miana dzieła wtórnego.
Stephen King
‹Przebudzenie›
Pogłoski o śmierci króla horroru są w każdym razie mocno przesadzone. Pojawiające się w rodzimej krytyce niemal od początku obecności Kinga na polskim rynku (wówczas miał detronizować go Clive Barker), znajdowały potwierdzenie za każdym razem, kiedy sinusoida pisarskiej formy spadała do minimum w postaci nieudanej „Bezsenności” czy niedawnego „Pana Mercedesa”. Budziły wątpliwości powroty do klasycznej opowieści o duchach (w „Ręce mistrza” czy dużo wcześniejszym „Worku kości”) i tylko objętością nawiązujące do dzieł największych „Pod kopułą”. A przy tym przez cały ten czas był King autorem poszukującym – stylistycznie (brawurowa „Historia Lisey”), tematycznie („Dallas ′63”), formalnie („Zielona mila” debiutująca jako powieść w odcinkach). Kończył – lub nie – swoje opus magnum w postaci cyklu „Mrocznej Wieży” i zaskakiwał przypominając „Ciemną bezgwiezdną nocą”, że wciąż świetnie się czuje również w tych klimatach, z których znamy go najlepiej.
I kiedy wydawało się, że autor „Lśnienia” pożera swój literacki ogon, zapowiadając jego sequel (zeszłoroczny „Doktor Sen”), dostaliśmy książkę zupełnie od swej poprzedniczki odmienną, czerpiącą z niej niewiele ponad psychologiczne tło dla postaci głównego bohatera. „Doktor Sen” jest dla rozważań o „Przebudzeniu” ważny z jeszcze jednego powodu – świadomie lub nie (choć skłaniałbym się ku tej pierwszej opcji) odszedł w nim King od horroru najdalej jak to możliwe w jego granicach. Wszak wampiry z Pradziwego Węzła są niemal bezbronne wobec determinacji Dana i Abry, role myśliwego i ofiary zmieniają się tak szybko, że o prawdziwej grozie nie może być mowy. Uczynił tu King swojemu gatunkowi rzecz podobną do tego, co z ludlumowskim conspiracy thrillerem zrobił Stieg Larsson w „Zamku z piasku, który runął”. I nie stawiałbym próby Larssona wyżej tylko dlatego, że „społeczeństwo otwarte kontra spisek” to temat dużo mniej ograny niż „przyjaźń i duchowa bliskość kontra potwory”.
Gdzie w tym obrazie miejsce na „Przebudzenie"? Zanim przejdę do rzeczy, jeszcze raz przywołam dawne dzieła Kinga. Jest wiele znaków rozpoznawczych cechujących twórczość autora „Miasteczka Salem”. Tym, z czego poznaliśmy go najpierw, był powracający w wielu wczesnych powieściach motyw: klasyczne zagrożenie odświeżone i umieszczone we współczesnych dekoracjach. Jeśli wampiry, to w amerykańskim miasteczku, jeśli duch, to nawiedzający samochód lub hotel. Wczesną bibliografię Kinga uzupełniały: telepatia, telekineza, pirokineza, epidemia supergrypy i wściekły bernardyn. I jeśli mówić o zakorzenieniu Kinga w klasyce grozy, to swoją twórczością oddawał hołdy głównie horrorowej pulpie z czasów jego młodości. Obecność – uzasadniona lub nie – jej tandetnej rekwizytorni to kolejny znak rozpoznawczy autora. Jeżeli, jak w „Przebudzeniu”, brakuje na nią dobrego miejsca, to możemy być pewni, że gnijące zwłoki, wychodzące z nich robactwo i oczy wypadające z oczodołów co najmniej się komuś przyśnią.
Związki króla horroru z klasykami budującymi fundamenty literatury grozy tak oczywiste, by nie rzec – nachalne, nie były, zwłaszcza poza kartami „Danse Macabre”. Zresztą jednym z fundamentów komercyjnego sukcesu Kinga było pokazanie, jak bardzo horror potrzebuje świeżego spojrzenia. Tymczasem po anty-horrorze, jakim był „Doktor Sen”, otrzymaliśmy klasyk już nawet nie spod znaku „starego dobrego Kinga”, ale wręcz H.P. Lovecrafta i Mary Shelley. Stworzony jakby kingowską metodą à rebours: tło i postacie niby nadal współczesne, ale motyw (a i wiele z motywacji bohaterów) podany w formie kanonicznej. Rzecz dawno w fantastyce nie widziana: szalony naukowiec amator dociekający tajemnic leżących za wrotami śmierci i jego przyjaciel / dłużnik / asystent / ofiara, po latach spisujący historię niewypowiedzianej grozy, jakiej doświadczyli, gdy wrota się udało uchylić. Brzmi to kuriozalnie i cokolwiek głupio, ale zapewniam, że takie nie jest. Jest metoda w tym szaleństwie.
Sama koncepcja starsza jest niż Szekspir, ale dezynwoltura, z jaką dziś wkładamy bohaterów o na wskroś współczesnej psychice w historyczne lub pseudohistoryczne dekoracje, oswoiła nas z nią na tyle, że wyraźnie akcentowana feudalna mentalność postaci z „Pieśni Lodu i Ognia” stała się jednym z wyznaczników świeżości tej serii. Na tym popkulturowym tle bohater Kinga, bedący przez większość czasu również bardzo kingowskim bohaterem, momentami straszliwie zgrzyta, jakby założył melonik i wziął do rąk laseczkę. Jamie Morton wychowany został na osobę religijną, ale ścieżki jego i wiary się rozeszły. Jest muzykiem rockowym, uzależnienie od narkotyków doprowadziło go na samo dno, od nałogu uwolnił się dzięki terapii eksperymentującego z „tajemną elektrycznością” Charlesa Jacobsa. Samego Jacobsa znał zresztą od dziecka, wtedy jeszcze jako pastora, który człowiekiem wiary przestał być w okolicznościach dużo bardziej dramatycznych niż Jamie. Szybko okazuje się, że kontakt z mocami, którymi operuje Jacobs, ma skutki uboczne, niezbyt przyjemne, ale zwykle o wiele mniej dokuczliwe niż dolegliwość, którą leczył i – zazwyczaj – przemijające z czasem. Nieco później poznamy również niewielki procent przypadków, w których terapia poszła bardzo źle. Ale konflikt, w który Jamie wchodzi z Jacobsem, domagając się by ten zaprzestał eksperymentów i leczenia, jest niewiarygodny i kompletnie nieprzekonujący – dopóki nie zdamy sobie sprawy, jak bardzo jest anachroniczny.
Dyskusje, które obaj panowie toczą o prawach natury i powinnościach nauki, po drobnych poprawkach nie dziwiłyby na kartach powieści z XIX wieku. Złość i rozczarowanie Jamiego wobec faktu, że Jacobsa bardziej interesują jego eksperymenty niż los pacjentów, również mniej będzie razić, jeśli postarzy się ją o półtora stulecia. W końcu, rzecz jasna, okaże się, że cena za dobrodziejstwa tajemnej elektryczności była większa niż ktokolwiek mógł przypuszczać – czytamy przecież horror. Nie zmienia to faktu, że przez większość książki Jamie mógł przeciw Jacobsowi wysuwać jedynie przykurzone i śmiesznie dziś brzmiące frazesy o nieigraniu z naturą. I to jest dopiero konkluzja, od której włos się jeży na głowie. Po tym, jak nie zginęliśmy w atomowej apokalipsie wojny, która przestała być zimna, oduczyliśmy się bać. Ceną za ocalenie okazał się język, którym można by na poważnie wyartykułować lęk przed postępem. Dzisiejsza fantastyka mówi raczej, jak technologia nas zmieni. Jeśli coś ma nas zeżreć, to co najwyżej zombie.
Na tej konkluzji jednak nie skończę, bo jest ona dla dzieła Kinga marginalna, a może nawet nieprzewidziana przez autora. Cała ta zabawa z klasyką ma zaprowadzić czytelnika w zupełnie inne rejony.
Fabuła „Przebudzenia”, pomijając charakterystyczne dla Kinga, choć oszczędnie dawkowane flashforwardy, rozwija się chronologicznie, od lat sześćdziesiątych po epilog w niedalekiej przyszłości. Jednocześnie literacko jest to podróż od najbardziej dla autora typowej narracji, scenografii i postaci, po coraz większe nasycenie wspomnianymi anachronicznymi elementami. W scenie kulminacyjnej mamy już do czynienia ze stylizacją, frazy jak z Lovecrafta padają jedna za drugą: „Wspiął się na palce, jakby podejmował ostatni rozpaczliwy wysiłek, żeby wyswobodzić się z uścisku istoty wdzierającej się z tego obłąkanego świata cieni, który, teraz już wiem, leży tak blisko naszego”. Wszystko to prowadzi jednak do tezy, która z jednej strony jest logicznym rozwinięciem mitologii Lovecrafta, a z drugiej – klasykom brakowało języka do tak ostrego jej postawienia, podobnie jak Jamie nie znajduje go w sporze z Jacobsem.
Strzeżcie się popkultury, kiedy mówi o religii i śmierci – zbyt łatwo popada w banał. Autor, który chce sprzedawać książki w milionowych nakładach, nie będzie niepokoił czytelników wychodzeniem poza ramki uspakajającego „Boga nie ma, ale bądźcie dla siebie dobrzy”, albo: jest taki, w jakiego wierzy grupa targetowa – i też bądźcie dobrzy. O śmierci lepiej w ogóle nie wspominać (w sensie metafizycznym rzecz jasna, bo nic tak nie ożywia książki…). Sam Stephen King na tym polu tematycznym również oszałamiających sukcesów nie odnotował. Tabu śmierci przynajmniej dostrzegł w „Cmętarzu zwieżąt”, z Bogiem najciekawiej – choć dość kontrowersyjnie – poczynał sobie w „Bastionie”. Teraz, jako człowiek już niemłody, zmierzył się z tematem na poważnie i chyba „Przebudzenie” jest tu głosem w jego twórczości najdojrzalszym.
Trzeba przyznać, że odwrócenie znaków, którego dokonał, robi wrażenie. Afirmacja życia nie poprzez nieistnienie zaświatów, ale właśnie przez to, że istnieją? Jest to może okrutne i cyniczne, jak obietnica życia wiecznego, którą Jamie otrzymuje na ostatnich stronach książki, ale banału w tym nie ma. Byłaby to zarazem wizja prawdziwie przerażająca, gdyby nie przedstawiać jej językiem i obrazami mitologii, która została przez kulturę przetworzona aż po Latającego Potwora Spaghetti. I może o to właśnie chodziło? Nie (tylko) hołd dla mistrzów, ale oswojenie i zneutralizowanie lęku przed nieuniknionym. Horror który uspokaja? Może faktycznie King nie jest taki dobry jak kiedyś, ale za to jest coraz ciekawszy.

W porównaniu z "Doktorem snem" czy szczególnie z nieszczęsnym "Panem Mercedesem" jest to bardzo dobra książka. Ale poziomu np. "Zielonej Mili" King już chyba nie osiągnie. "Peak" jego możliwości minął...