Sześcioro autorów i siedem książek, czyli zestaw krótkich recenzji książkowych z lutego.
Sześcioro autorów i siedem książek, czyli zestaw krótkich recenzji książkowych z lutego.
Tony Judt w „Brzemieniu odpowiedzialności” zajmuje się losami trzech dwudziestowiecznych francuskich intelektualistów: Léona Bluma, Alberta Camusa i Raymonda Arona. Autor nie podejmuje się jednak pisania ich biografii, ale raczej stawia sobie za cel spojrzenie na ich losy z punktu widzenia tytułowej odpowiedzialności tych właśnie intelektualistów za losy Francji w wieku dwudziestym. Takie podejście do tematu stanowi jednocześnie wadę, jak i zaletę. Dostajemy bowiem do rąk książkę, która wymaga od nas wiele, bo nie tylko znajomości samej francuskiej historii, ale też jako-takiego obeznania z tamtejszym środowiskiem intelektualnym oraz (idealnie) chociażby pobieżnej wiedzy na temat trzech głównych bohaterów „Brzemienia odpowiedzialności”. Dzieło Judta to właściwie trzy trochę oderwane od siebie eseje, których łącznikiem jest oczywiście Francja oraz postawa tamtejszych środowisk inteligenckich. To jednak w zupełności wystarcza, by stworzyć ciekawy obraz społeczeństwa, na tle którego funkcjonowali tytułowi bohaterowie oraz, przede wszystkim, by przedstawić nam ich losy. Choć Bluma, Camusa i Arona wiele dzieliło, stanowili oni, według Judta, przykłady intelektualistów, którzy nie tylko odegrali znaczącą rolę w historii Fracji, ale przede wszystkim mieli w sobie wystarczająco dużo siły, by pisać i głosić poglądy wbrew ówczesnym trendom. Choć ich losy się niewątpliwie zazębiały, to każdy odegrał najistotniejszą rolę w nieco innej epoce: Blum w okresie międzywojennym jako lider francuskich socjalistów, którzy odmawiali sojuszu z komunistami, Camus w okresie wojny i bezpośrednio po niej, zaś Aron głównie po wojnie. Jako całość „Brzemię odpowiedzialności” stanowi niezwykle ciekawe spojrzenie na dwudziestowieczną historię intelektualną Francji. Jak wspominałem, jest to książka wymagająca, warto się jednak z nią zmierzyć.
Jedno jest pewne – to powieść dużo lepsza niż wydany krótko wcześniej „
Pan Mercedes”. Tym razem mamy do czynienia ze starym dobrem Kingiem, któremu można wiele wybaczyć, nawet jeśli od lat drepcze w miejscu. „Przebudzenie” to swoisty miszmasz składający się ze wszystkiego, co charakterystyczne dla „króla horroru”. Nacisk pisarz położył tym razem w większym stopniu na warstwę obyczajową, przyspieszeń akcji nie ma tu praktycznie wcale, a prawdziwa groza pojawia się momentami. Nad całością unosi się metafizyczny duch, wszak King docieka tu natury boga i jego zapatrywań na nasz skromny świat. I trzeba przyznać, że nie są to zapatrywania miłe. Nie ma co się jednak oszukiwać, „Przebudzenia” z całą pewnością nie postawimy na półce obok „Fausta” czy innych wielkich dzieł literatury, lecz prędzej w równym rządku wraz ze wszystkimi powieściami Kinga dotyczącymi sfery religijnej, a było ich niemało, żeby wymienić choćby „Miasteczko Salem”, „Bezsenność” czy „Desperację”. Autor stworzył historię, którą chyba najłatwiej określić mianem „fajnej” – przyjemna w obejściu i szybko wietrzejąca z pamięci, poruszająca ważny, absolutnie podstawowy w tradycji literackiej temat, lecz czyniąca to w sposób nieskomplikowany, miejscami łopatologiczny. Lektura „Przebudzenia” jest jak wysłuchanie jeszcze raz tej samej, dobrej opowieści z ust przyjaciela – z całą pewnością skądś już to znamy, ale i tak jest przyjemnie.
Są tu opowiadania nieco zdezaktualizowane ze względu na przemiany polityczne i społeczne, jakie zaszły w Polsce w ostatnich dekadach (pierwsze wydanie książki miało miejsce w roku 1957), w przypadku innych, co przyznaję ze smutkiem, zdarzało mi się nie zrozumieć puenty. Warto jednak po ten zbiór sięgnąć dla pięknego języka, zwartych historii, a przede wszystkim niepowtarzalnego wyczucia absurdu, który Mrożek zauważał w najróżniejszych aspektach naszego życia, czasem zresztą nie wysilając się zbytnio – sytuacja sama podawała mu gotowe historie jak na tacy. Część opowiadań mogłaby zresztą zostać bez trudu przerobiona na kabaretowe skecze, choć przyznajmy: dla odbiorcy poszukującego wysmakowanej, intelektualnej rozrywki. W tym kontekście nachodzi mnie przykra konstatacja – nasze poczucie humoru chyba się od premiery „Słonia” sprymitywizowało. Brak tu miejsca na wyróżnianie poszczególnych opowiadań, bo pamiętać trzeba, że poza zamykającą zbiór „Kroniką oblężonego miasta” mamy do czynienia wyłącznie z formami króciutkimi, najwyżej parostronicowymi. W sumie zmieszczono ich w książce ponad czterdzieści. Mimo słabszych fragmentów warto przeczytać całość i wraz z Mrożkiem pokpić, poszydzić, ponaśmiewać się i wraz z nim zadumać, bo takiego humorysty świat może nam zazdrościć.
Czy ktoś mógłby już zabrać Resnickowi komputer, maszynę do pisania, czy na czym on tam sobie stuka? Facet pisze chyba wyłącznie z rozpędu, bo pomysły na fabułę ma tuzinkowe, a dialogi klepie od co najmniej dekady praktycznie takie same, w dodatku stosując żelazną zasadę 15% opisów i 85% dialogów, obowiązkowo nieprzytomnie rozwodnionych (to, co normalnie zmieściłoby się na jednej stronie, jest tak mocno obwieszone frazesami, miałkimi przekomarzankami i drętwymi perorami, że finalnie zajmuje stron dziesięć).
Książkę czyta się po prostu FATALNIE. Od pierwszej strony towarzyszy lekturze nieodparte, pogłębiające się z każdą kolejną przewróconą kartką wrażenie, że „Bunt” jest jak worek z pierzem – szary, nieciekawie pachnący, przy naciśnięciu wielokrotnie zmniejszający swoją objętość. Bo co mamy z intrygi? Krnąbrny, wręcz arogancki oficer floty kosmicznej trafia za karę na służbę gdzieś na rubieżach kosmosu, a mimo to wciąż kozaczy, lekceważąc rozkazy i przeprowadzając swoje własne ryzykowne misje. I tak trzy razy z rzędu. Pożal się boże finału nie zdradzę, choć raczej nie jest trudny do odgadnięcia, zwłaszcza jeśli się zerknie na tytuły kolejnych tomów cyklu.
Postaci są papierowe i zarazem dość odpychające sztampową konstrukcją, dialogi puste (jedyny ich plus to to, że można „gubić” całe ich strony bez szkody dla śledzonego wątku), a rokowania kolejnych czterech tomów tragiczne. „Starship” to duże wyzwanie dla miłośników space opery. Być może nawet zbyt duże, żeby był sens się z nim mierzyć i tracić podczas lektury czas i zdrowie.
Umieszczony na okładce nowego wydania „Oberków do końca świata” obraz Andrzeja Bieńkowskiego „Pożegnanie Jana Michalskiego” stanowi doskonałe wprowadzenie w klimat powieści. Patrząc na troje staruszków siedzących na ławce przed wiejską chatą, niemal automatycznie przenosimy się wszak myślami do tradycyjnej wsi – takiej, która odeszła już do przeszłości. Właśnie w taki przesycony nostalgią sposób Wit Szostak przedstawił życie w Rokicinach, gdzie mieszkał Józef Wicher – wiejski skrzypek, który jako ostatni wykonywał tę rodzinną profesję. Z kolei istotną rolę zarówno w budowaniu klimatu opowieści, jak i dla rozwoju wydarzeń mają pojawiające się w „Oberkach do końca świata” pełne niezwykłości motywy, które mogą kojarzyć się z ludowymi podaniami. Okazuje się bowiem, że w okolicy Rokicin czas nie zawsze musi płynąć tak samo jak gdzie indziej, spotkać można tutaj istoty rodem niekoniecznie z tego świata, a siły nieczyste mogą kryć się zarówno w przydrożnych wierzbach, jak i w muzyce. Oczywiście po „Stu latach samotności” oraz „Prawieku i innych czasach” tego rodzaju pomysły same nie wystarczyłyby do zaskoczenia czytelników swoją oryginalnością, ale Wit Szostak potrafił wzmocnić siłę ich oddziaływania dzięki nadaniu swej prozie niezwykłej melodyjności, która naprawdę może oczarować. Muzyka jest bowiem obecna w „Oberkach do końca świata” nie tylko za sprawą aktywności głównego bohatera, lecz również dzięki pojawiającym się w tytułach rozdziałów nazwom tańców, a powtarzające się niczym refren zdania wraz z wyczuwalnym rytmem całych partii tekstu sprawiają, że naprawdę łatwo dać się porwać tej opowieści – niczym wpadającej w ucho melodii.
Co jest najbardziej irytujące w biografiach? To, że zanim dojdzie się do tego, co w życiu danego bohatera najważniejsze – stworzenia Wielkiego Dzieła, zagrania Słynnej Roli, nagrania Wybitnej Płyty – trzeba przeczytać wiele stron na tematy, które może i są dla życiorysu bohatera ważne, ale nie są zbyt ciekawe. Pochodzenie, rodzice, dzieciństwo, młodość – to może i fakty ważne w życiorysie Haleya Joela Osmenta, ale w większości przypadków to tematy, które chce się szybko przewijać, by dotrzeć do Złotych Lat opisywanego bohatera. Najwyraźniej zdaje sobie z tego sprawę Dave Thompson, autor biografii legendarnego lidera grupy Pink Floyd Rogera Watersa, bo po szybkim wstępie błyskawicznie przechodzi do historii powstania albumu „The Wall”. Jest to koncepcja genialna – bo przecież sam „Mur” to w dużym stopniu album dla Watersa biograficzny i z perspektywy jego powstawania można mówić o „kolejnych cegłach w murze” wokół bohatera książki. W ten sposób jednocześnie czytamy o latach w historii Watersa najważniejszych, ale i mimochodem poznajemy fakty z jego życia. Czasy od dzieciństwa do powstania „The Wall” (a więc dotyczące powstania Pink Floyd, historii albumów „The Dark Side of the Moon”, „Wish You Were Here” i innych) zostają omówione w drugiej części książki – w której oczywiście równoprawnym bohaterem dla Watersa staje się „szalony diament” Syd Barret. Ta konstrukcja, a także dowcipny, lekko złośliwy styl autora, brak uwielbienia i umiejętność krytycznego spojrzenia na swego bohatera i jego twórczość czynią z „Człowieka za murem” jedną z ciekawszych biografii, jakie czytałem w ostatnich latach. Z pewnością nie tylko dla fanów Pink Floyd.
„Ukojenie” zamyka trylogię Jeffa VanderMera, nie daje nam jednak rozwiązania zagadki Strefy X. Owszem, dowiadujemy się czym prawdopodobnie jest Strefa, skąd wziął się Pełzacz zamieszkujący wieżę / tunel, dlaczego psycholożka vel Grace vel dyrektorka Southern Reach poświęciła się badaniom Strefy – ale najważniejsze kwestie pozostają nieznane. I dobrze, bo nie o rozwiązanie tu chodzi.
Największym atutem trylogii VanderMeera jest atmosfera nieznanego, próby zrozumienia niepojętego – być może skazane na niepowodzenie, ale nie znaczy to że niewarte podejmowania.
I choć po zakończeniu lektury „Ukojenia” nie wiem co stało się z bohaterami, czym dokładnie jest Strefa X ani nawet czy ludzkość i Ziemia, jakie znamy, mają szanse na przetrwanie to nie mam wrażenia niedosytu. A jeśli ktoś będzie chciał się dowiedzieć czegoś więcej to chyba najlepiej przeczytać całą trylogię raz jeszcze – coś tak czuję że znajdzie się jakiś szczegół, który umknął przy pierwszej lekturze…

Lubię "Oberki", ale wciąż mam wrażenie, że najwspanialsze u Szostaka były -- jak dotąd -- "Chochoły". I nie dosięgły ich ani dalsze części cyklu, obie bardzo dobre, ani -- również ciekawe -- "Sto dni bez słońca". Czy mylę się?