Coroczne krakowskie Targi Książki mają nieco paradoksalny efekt – mamy mniej czasu na czytanie i recenzowanie książek. Jednak „mniej” nie oznacza „wcale”: oto osiem krótkich recenzji.
Esensja czyta: Październik 2015
[ - recenzja]
Coroczne krakowskie Targi Książki mają nieco paradoksalny efekt – mamy mniej czasu na czytanie i recenzowanie książek. Jednak „mniej” nie oznacza „wcale”: oto osiem krótkich recenzji.
Świetny przykład tego, jak z na pierwszy (i drugi też) rzut oka niepozornego tematu uczynić głównego bohatera całej będącej zbiorem kilkudziesięciu miniatur książki. Wznowienie „Przezroczystości” przypadło na ciekawy okres, gdy znów „transparentność” w życiu publicznym stała się jednym z szerzej dyskutowanych problemów, zataczając koło „od Rywina do Snowdena”. Ale polityka nie jest tu oczywiście na pierwszym, ani nawet na drugim planie. Pierwsze skrzypce gra tu styl Bieńczyka i jego umiejętność dialogowania z twórcami kultury, filozofami. I chociaż w kolejnych rozdziałach pisarz bywa lekki i dowcipny, trudno oprzeć się wrażeniu, że przez tytułową przezroczystość przeziera jednak czerń. Może dlatego, że smutek oddziałuje silniej niż nawet najbardziej skrząca się żartami proza, a może dlatego, że ostatni rozdział zostawia nas z uderzającym zakończeniem, przypominającym nieco finał (owszem, późniejszej) „Mapy i terytorium” Houellebecqa. Erudycyjny, pełen wyobraźni, rozdyskutowany – taki jest eseistyczny język Bieńczyka, taka jest „Przezroczystość”. Jeśli lubimy ten pierwszy, polubimy też tę drugą.
Joanna Kapica-Curzytek [50%]
„Wszystko co lśni” została w 2013 roku wyróżniona Nagrodą Bookera. Przenosi nas w czasy gorączki złota do XIX Nowej Zelandii. Przybywa tam Walter Moody, który marzy o dorobieniu się majątku życia. Ale już na samym początku wikła się w sprawę kryminalną, przez przypadek zakłócając tajne spotkanie dwunastu mężczyzn, z których każdy na swój sposób ma udział w tamtym wydarzeniu. I od tej chwili zaczyna się swoista wariacja na temat „Miasteczka Twin Peaks” (pamiętacie?), gdzie im bardziej rozwija się sytuacja, tym dalej jesteśmy od jakiegokolwiek wyjaśnienia zagadki śmierci bogatego człowieka, będącego akurat w trakcie regulowania spraw majątkowych. Nie można odebrać autorce zgrabnego i niebanalnego powiązania wszystkich postaci, pedantycznego wręcz odtworzenia realiów i klimatu XIX-wiecznej angielskiej kolonii (rekwizyty, wnętrza, realia). Ale to za mało – bowiem książka nie niesie ze sobą jakichś szczególnych znaczeń, jest jednowarstwowa i rzec by można, „doraźna”. Z jednej strony, oczywiście proza to siła opowieści, a „Wszystko co lśni” pod tym względem jest bez zarzutu, ale z drugiej – od dzieła wyróżnionego prestiżową nagrodą, które w dodatku pokonuje świetną konkurencję, wypada spodziewać się czegoś więcej niż tylko jednostronnej rozrywki, która w dodatku po kilkuset stronach „przelewania z pustego w próżne” zaczyna nużyć. Nie ma tutaj żadnego ważnego przesłania, czegoś, co czytelnika zmienia, pozwala mu dostrzec wiele rzeczy w nowym świetle. To niemniej ważny aspekt wybitnej prozy. Niezrozumiały jest także astrologiczny sztafaż, któremu autorka poświęca bardzo dużo uwagi – czemu to ma służyć? W moim odczuciu to przykład przerostu formy nad treścią. „Wszystko co lśni” najczęściej rekomenduje się do czytania jako najdłuższą powieść, która dotąd została wyróżniona Bookerem oraz jako książkę najmłodszej autorki w historii tej nagrody (Catton, otrzymując Bookera, miała 28 lat). Wielka szkoda, bo najważniejszym powodem, dla którego należałoby sięgać po (w dodatku nagrodzone) książki, są ich walory literackie. Ale z tym jest tu, delikatnie rzecz biorąc, różnie, by nie rzec – raczej rozczarowująco.
Pozycja całkiem niezła (jak na tę serię wydawniczą) i pod względem zaprazentowanych faktów całkiem wciągająca. Co zresztą nie powinno dziwić, bo autor uzyskał dostęp do obszernych materiałów osobistych pozostawionych przez Douglasa M. Kelleya i w dużej mierze głównie na ich podstawie skonstruował swoją książkę. Kelley, amerykański psychiatra, który w trakcie wojny służył w armii dbając o zdrowie psychiczne żołnierzy, został (tuż po zakończeniu konfliktu) oddelegowany do psychiatrycznej opieki nad schwytanymi liderami III Rzeszy – w tym Göringiem. I choć El-Hai z powodzeniem przedstawia nam kolejne etapy dość krótkiej, bo zaledwie kilkumiesięcznej, działalności Kelleya i jego kontaktów z czołowymi nazistami, to jednak dość szybko tracimy z oczu główne przesłanie książki. Oczywiście powraca ono w opisie późniejszych, powojennych losów głównego bohatera, kiedy psychiatra zajął się próbami usystematyzowania zdobytych podczas wojny i rozmów z nazistami informacji. Do czego jednak nie udało się książce mnie przekonać, to do sugerowanego już w tytule długotrwałego i silnego oddziaływania, jakie wywarły na Kelleyu jego kontakty z nazistami (a w szczególności z Göringiem).
Teoria względności nie ma szczęścia do obecności w literaturze popularnonaukowej – często traktowana jest dość pobieżnie, nierzadko wręcz infantylnie, co pewnie bierze się m.in. z jej złożoności i niekoniecznie wysokiej przystępności dla tak zwanego typowego czytelnika (choć jeszcze takiego nie widziałem). Książka Ferreiry wyróżnia się na tle innych tego typu pozycji kompleksowym podejściem do tematu, przystępnością (na tyle, na ile to możliwe) bez traktowania odbiorcy jak dziecka, a także – a może przede wszystkim – włączenia do teorii czynnika ludzkiego. Liczba źródeł, jakie musiał przeczesać autor, jest nomen omen kosmiczna, ale opłaciło się: poznajemy nie tylko to, co zwykle znajduje się w podręcznikach do fizyki, ale też to, co trafia do biografii poszczególnych naukowców. Takie „uczłowieczone” podejście do tematu świetnie się sprawdza i w nagromadzeniu szczegółów z choćby relacji towarzyskich między bohaterami widzę tylko jedno zagrożenie: rozmyć może się główny przedmiot rozważań. Kto się nie boi, a jest zainteresowany tematem, powinien sięgnąć koniecznie.
Nowa ekranizacja powieści Jane Austen nie zapowiadała się może na arcydzieło, ale miała szansę być dobrym filmem. A właściwie miałaby, gdyby nie pewien piegowaty blondyn z lokiem na czole. Peter Murphy zupełnie nie pasuje do roli pana Darcy’ego, a na dodatek praktycznie u wszystkich budzi intensywne, ale niestety, głównie negatywne uczucia. Jednak niespodziewana śmierć Petera na samym początku zdjęć na pewno nie poprawia sytuacji. Rozpoczyna się śledztwo, na jaw wychodzą kolejne tajemnice, ale zagadka śmierci Murphy’ego nie zostaje rozwiązana. Co gorsza, ofiarami ataków zostają kolejni członkowie ekipy filmowej. „Pan Darcy nie żyje” to klasyczny kryminał rozgrywający się w niezbyt chyba wyeksploatowanym środowisku – co najmniej na naszym rynku. Filmowe „smaczki” jednak chwilami powodują dezorientację: z jednej strony bohaterowie przerzucają się tytułami i nazwiskami znanymi z naszych ekranów, z drugiej oni sami to uznani artyści albo wręcz gwiazdy, o których nigdy nie słyszeliśmy. Nieźle za to sprawdza się nagromadzenie tajemnic i związków z przeszłości, które w innych okolicznościach zakwalifikowalibyśmy na materiał na kilka sezonów telenoweli. W efekcie dostajemy powieść, która nie jest arcydziełem gatunku, ale pozwoli nam miło odprężyć się przy lekturze.
W spiskach spiski w spiskach – ta parafraza cytatu z „Diuny” najzwięźlej streszcza fabułę powieści Pawła Majki. Czego tu nie ma – zaczyna się od innergii pozwalającej na błyskawiczne podróże międzygwiezdne, a potem jest już z górki: gwiezdne imperium, wielkie bitwy, zarówno kosmiczne jak i naziemne, dworskie intrygi, walka o religijne wpływy i wspomniane już wszechobecne, barokowe wręcz spiski. Z początku – po części dzięki nocie wydawniczej przywołującej nazwiska Hamiltona, Herberta i Cooka – nie można się opędzić od skojarzeń ze znanymi wcześniej utworami, jednak dość szybko przestajemy dodawać kolejne tytuły do listy inspiracji, a w zamian próbujemy rozwikłać cele pojawiających się w poszczególnych wątkach bohaterów oraz powiązania między nimi. A cały czas pamiętamy również zdarzenia ze wstępu, które zdają się mieć bardzo mało wspólnego z dalszą akcją „Niebiańskich pastwisk”. Na szczęście autor zapanował nad powieścią, i zgrabnie kończy wątki nie pozostawiając czytelników w niepewności. Oczywiście nie znaczy to że świat nie może już kryć żadnych niespodzianek – osobiście chętnie dowiedziałabym się co dzieje się w pewnym małym, odizolowanym, wręcz zapomnianym zakątku wszechświata. Jeśli kiedyś Paweł Majka wbrew obecnym deklaracjom zdecyduje się na powrót do wykreowanego w „Pastwiskach” świata to dorzucam pomysł do puli.
Czy jedno słowo wypowiedziane przez niezbyt wyróżniającą się nauczycielkę może zmienić historię? Jo Walton zdaje się mówić że tak. Jest rok 2015, Patricia ma 89 lat i nasilające się problemy z pamięcią. Jak często bywa w takich przypadkach problemy te dotyczą głównie spraw bieżących, swoje życie pamięta bardzo dobrze. Jest tylko jeden problem: które życie? To, w którym przyjęła oświadczyny Marka, czy to, w którym je odrzuciła? Poznajemy obie jego wersje, które różnią się nie tylko losami bohaterki, ale również historią – i żadna z tych historii nie jest tą, którą znamy. Autorka skupia się na zapisie obu wersji życia Pat/Tricii (bohaterka używa różnych form imienia w każdym z dwóch wątków), historia z podręczników stanowi zaledwie ich tło. Na dodatek ów zapis jest prowadzony raczej suchym językiem, nie próbuje oddać uczuć bohaterki, a tylko je odnotowuje. Wygląda to jak lista wad powieści Walton, jednak mnie ona oczarowała. Oba życia Pat/Tricii, z pozoru zwyczajne (choć na pewno nie przeciętne), oba światy wciągnęły wciągnęły mnie bez reszty. Jednak jeśli komuś nie przypadło do gustu „Wśród obcych” to raczej nie powinien sięgać po „Podwójne życie…”
Mam do książki tylko jedno zastrzeżenie – szkoda że przy wyborze polskiego tytułu wydawca zdecydował się na szkołę niemiecką.
W dobie mody na steampunk wzorowany na tej atrakcyjniejszej stronie estetyki epoki wiktoriańskiej książka Sarah Waters przypomina jak wyglądało życie tych, którzy nie urodzili się w zamożnej rodzinie, dla których dostanie się na służbę w wiejskiej posiadłości mogło już być społecznym awansem. „Złodziejka” pozwala nam też zajrzeć za fasadę wiktoriańskiej moralności, której pozostałości niestety utrzymują się do dzisiaj. W tych właśnie czasach żyją bohaterki powieści: Susan Trinder wychowała się w biednej dzielnicy Londynu w domu z widokiem na więzienną szubienicę, na której zginęła jej matka; Maud Lily pierwsze 10 lat życia spędziła w domu dla obłąkanych, w którym zamknięta była i zmarła z kolei jej matka, po czym została stamtąd zabrana przez wuja i przyuczona do roli jego sekretarki. Pewnego dnia obie młode kobiety się spotykają za sprawą niejakiego Dżentelmena, który planuje przejąć kontrolę nad spadkiem Maud, ale do tego potrzebna jest mu pomoc Susan. Jednak nie wszystko jest takie, jak się z pozoru wydaje… W miarę lektury poznajemy kolejne fakty z przeszłości Susan i Maud, prawdziwą rolę jaką w ich życiu odegrał Dżentelmen, jesteśmy też świadkami rodzącego się między kobietami uczucia, z którym muszą sobie poradzić. Wszystko to składa się na powieść, od której trudno się oderwać.

Zastanawia mnie, dlaczego jedne książki popularnonaukowe nie dostają ocenę liczbową, a inne tak? Zwykle te "fizyczne" od Prószyńskiego nie dostają ekstraktu? Chochlik drukarski, czy o co chodzi?
A Pan Majka znowu napisał wstęp nie mający wiele wspólnego z dalszą częścią utworu? Mam nadzieję, że tym razem rozwiąże to lepiej niż w Dzielnicy Obiecanej. Oceny "Pastwisk" nastrajają pozytywnie, co mnie dziwi bo dzielnica była jedną z gorszych pozycji z UM2033 wydanych w Polsce.