Jack Ketchum w „Przejażdzce” po raz kolejny serwuje nam dawkę obrzydliwości, próbując przy tym skłonić do refleksji na temat różnych obliczy ludzkiej natury. Tym razem o rozrywkę postarał się jednak również wydawca powieści.
Parental Advisory Explicit Content
[Jack Ketchum „Przejażdżka” - recenzja]
Jack Ketchum w „Przejażdzce” po raz kolejny serwuje nam dawkę obrzydliwości, próbując przy tym skłonić do refleksji na temat różnych obliczy ludzkiej natury. Tym razem o rozrywkę postarał się jednak również wydawca powieści.
Jack Ketchum
‹Przejażdżka›
Rzecz zaczyna się od tego, że mężczyzna po kłótni ze swoją dziewczyną podgląda pewną parę w czasie popełnienia przez nią brutalnego zabójstwa. Dzieje się to przypadkiem, ale na Wayne`a działa jak nagły impuls, uderzenie piorunem. Już wcześniej miał on skłonności sadystyczne, zabijał zwierzęta, ale tym razem po raz pierwszy ogląda śmierć człowieka na własne oczy. Działanie obcej mu dwójki ludzi stanowi dla niego potworną inspirację. Postanawia nie tylko spełnić swe ukryte do tej pory marzenia, ale odnaleźć ową parę i wciągnąć ją do swej chorej gry. Tak zaczyna się tytułowa przejażdżka.
Niniejsza powieść, zresztą nie tylko ona, a cała twórczość Jacka Ketchuma, skierowana jest do specyficznego i dość ograniczonego kręgu odbiorców, co wymaga podkreślenia. Pisarz zdecydowanie stawia na brutalny realizm, wysokie prawdopodobieństwo opisywanych zdarzeń, a elementy nadprzyrodzone prawie się u niego nie pojawiają (w „Przejażdżce” nie ma ich wcale). Wypracował wyjątkowo zimny, pozbawiony emocji styl, który dobrze współgra z poruszaną tematyką. Do absolutnego minimum ograniczono opisy, narracja jest w pełni podporządkowana głównej osi akcji, a przeżycia wewnętrzne bohaterów ledwie nakreślone, aby dać czytelnikowi pewne o nich pojęcie, ale nie wybijać go z rytmu opowieści. Elementy te tworzą mocną całość, nie dającą odbiorcy wytchnienia, skupiającą się na rzeczowym oddaniu przebiegu zdarzeń (zwłaszcza w końcówce, gdy licznik ofiar bije w zawrotnym tempie). Emocje schodzą na dalszy plan, na pierwszym jest rzeź, a o samym mordercy dowiadujemy się stosunkowo niewiele. Może zresztą Ketchumowi chodzi głównie o to, by pokazać, że człowiek może być zły bez zbędnej motywacji, a w odpowiednich warunkach zawsze wychodzi z niego ta gorsza natura.
Jako bonus polski czytelnik otrzymał też opowiadanie zatytułowane „Chwasty”. Osobom niepełnoletnim i bardziej wrażliwym radzę go w ogóle nie czytać, ponieważ stężenie ohydy jest tak wysokie, że dziwić się można, iż takie rzeczy są wydawane. To znów dość sucha, pozbawiona głębszej refleksji historia pary zwyrodnialców polujących na młode kobiety, gwałcących je, torturujących i mordujących. U Ketchuma zło raczej nie ma swojego źródła, ono po prostu jest i krąży po świecie, dopadając mniej lub bardziej niewinne ofiary. Może je spotkać jakaś kara, ale z całą pewnością niewspółmierna do czynów. A złych ludzi jest na tyle dużo, że łatwo trafia swój na swego, o czym mówi i „Przejażdżka”, i „Chwasty”.
Niestety niedźwiedzią przysługę oddali Ketchumowi redaktor do spółki z tłumaczem i korektorką. Liczba różnorakich błędów jest nie do zaakceptowania i mocno wpływa na odbiór (i ocenę) książki. Dziwi to tym bardziej, że w poprzednio wydanym przez Replikę zbiorze „
Czas zamykania” podobnych niedociągnięć nie było. Chyba najbardziej w oczy rzuca się wręcz sadystyczna skłonność tłumacza do używania słowa „nieomal”, choć w języku polskim mamy kilka zamienników. Zdarzają się zmieniające sens literówki („poronieni” zamiast „poranieni”, „karki” zamiast „kartki”), czasem bardzo śmieszne: „Dobierz się do gnoja. Sięgniesz go i masz wagę”. Natrafić można na cały ciąg powtórzeń: „Dlaczego, do diabła, ona chciała być z nim sama po całym tym czasie, i to sama w lesie? Po co? W imię dawnych czasów? Bo kiedyś tu się wspinali i od czasu do czasu urządzali sobie piknik? Te czasy dawno minęły…”. Na jednej stronie pewien bohater dwa razy jest „Basterem”, a dwa razy „Baxterem”. Wiele, zdecydowanie zbyt wiele fragmentów jest przetłumaczonych niewłaściwie, nieprecyzyjnie lub zupełnie bez sensu: „Facet upadł w zarośla, a Carole wydała stłumiony okrzyk za nim"; „Opierałeś się o faceta nazwiskiem Howard Gardner” (w sensie: miałeś kontakt z nim); „Och, racja. Zdezorientowałem się"; „Faktem było, że ludzie ginęli na tej górze co roku. Tym razem zdecydowanie miał to być ten drugi facet"; „Teraz jednak musiała zmierzyć się z porankiem bez Lee tak samo, jak trzymała ten kubek kawy"; „Nieomal słyszała dwukółki toczące się ulicami. Zasługiwała na nie"; „Widoku nie podkreślały rzadkie, zagłodzone drzewa rosnące przy krawężniku. Była to brzydka, ponura dzielnica otoczona górami, łagodnymi wzgórzami i pięknymi polami uprawnymi"; „Upadł i nieomal schwycił się burty bagażnika"; „Dla tych wszystkich ludzi, którzy byli mu winni teraz ich własną przewagę”.
Moim ulubionym fragmentem pozostaje następujący, który nadawałby się do rubryki „Humor z zeszytów szkolnych": „Duża wiadomość tego ranka była taka, że przed około siedemnastu laty po masakrze pięciu tysięcy Kurdów w Iraku międzynarodowy trybunał w Hadze ostatecznie zdecydował, że istotnie było to ludobójstwo (…)”. Naprawdę nie lubię być złośliwy, ale proszę mi wytłumaczyć, jak tego rodzaju błędy może popełniać zawodowy tłumacz, a zawodowy zespół redakcyjny dopuszczać je do druku?
A to jeszcze nie koniec. Doszukać się bowiem możemy też potknięć językowych i stylistycznych: „Mężczyzna wyciągnął z plecaka rolkę plastikowej folii i zawinął kij, i go też schował razem z termosem (…)"; „Mężczyzna był arogancki, pijany i grubiański” (gdy mowa o cechach bohatera, nie o jego aktualnym stanie); „Zdarzyło się, że razu pewnego pies wyrwał pióra szpakowi” (śmieszność jest tu zdecydowanie niezamierzona); „Kiedy przeszłość nie była jeszcze bardzo miniona"; „(…) przyszło im znać całkiem przyzwoitego gościa. To się też za coś liczy. (…) Jeszcze nie umarłeś. I ona też nie. Życie bogaci się, o ile jeszcze się nie skończyło"; „(…)w więziennej bibliotece (…) obrywał się z prawa kryminalnego”. A to niestety nie wszystko.
Proza Ketchuma z całą pewnością spodoba się nielicznym, a nawet oni mogą sobie odpuścić opowiadanie „Chwasty”, które jest zwyczajnie przesadzone. Za to „Przejażdżka” jest przyzwoitą historią, choć pozbawioną krzty oryginalności. Szkoda, że autor nie pokusił się o zbudowanie głębszego portretu zabójcy, dowiedzieliśmy się o nim jedynie tyle, że wychowany został przez chorą psychicznie matkę ze skłonnościami do sadyzmu, co brzmi bardzo znajomo. To proza zimna, oszczędna, wręcz minimalistyczna, obliczona na wywołanie określonego efektu, skupiona na reporterskim zapisie zdarzeń. Ma przez to pewną siłę oddziaływania, ale Ketchum pisał lepsze rzeczy. Na końcową ocenę ma oczywisty wpływ fatalna edycja książki, z liczbą błędów przekraczającą jakiekolwiek normy, co trzeba uznać nie tylko za niechlujstwo, ale też nabijanie czytelnika w butelkę.
