Oto drugi tom wznowionych przez wydawnictwo Rebis opowiadań zebranych Philipa K. Dicka. Nierówny, z wyraźnie słabszymi momentami, ale warto po niego sięgnąć nie tylko dla tytułowego opowiadania.
Ziemia zginie. Na milion sposobów
[Philip K. Dick „Wariant drugi” - recenzja]
Oto drugi tom wznowionych przez wydawnictwo Rebis opowiadań zebranych Philipa K. Dicka. Nierówny, z wyraźnie słabszymi momentami, ale warto po niego sięgnąć nie tylko dla tytułowego opowiadania.
Philip K. Dick
‹Wariant drugi›
W tomie znalazło się 27 tekstów wydanych – uwaga, to nie pomyłka – w ciągu niecałych dwóch lat w przeróżnych fantastycznych czasopismach. To potwierdza, że dwudziestoparoletni Dick był nie tylko tytanem pracy, jak zresztą przez całą swą karierę, ale też pisał i publikował z wprost niesamowitą regularnością. Wprawdzie w latach 50. zeszłego wieku początkujący literat miał do wyboru dziesiątki periodyków chętnie sięgających po teksty debiutantów, ale mało który miał w sobie tak wiele samozaparcia.
Znalazło się w tym zbiorze jedno z moich dwóch ulubionych (obok „Oh, to be a Blobel”, czyli „Bloblem być”) opowiadań Dicka – „Wariant drugi” (we wcześniejszych wydaniach tłumaczony też jako „Druga odmiana”, „Model nr 2” lub „Odmiana druga”). To jeden z najbardziej jaskrawych przykładów typowego dla pisarza paranoicznego postrzegania rzeczywistości, w którym każdy, dosłownie każdy może być wrogiem, a przynajmniej czymś zupełnie innym, niż się nam wydaje. Tło utworu jako żywo przypomina fabułę filmowych „Terminatorów”, bo oto w niedalekiej przyszłości roboty posiadły inteligencję, zbuntowały się przeciwko dotychczas pełnionej roli i rozpoczęły wojnę przeciwko swemu twórcy, czyli człowiekowi. Akcja rozgrywa się w kompletnie zniszczonej Europie, gdzie przetrwały niedobitki toczące walkę partyzancką przeciwko ludziom (tradycyjny dickowski antagonizm „my, Amerykanie” kontra „oni, Sowieci”) oraz jednocześnie robotom, które zrobiły się tak sprytne, że nie sposób je odróżnić od człowieka. Podstawowe pytanie brzmi, kto jest kim oraz jak to sprawdzić? Autor obdarzył tu roboty inteligencją przewyższającą ludzi, ale jednocześnie uczynił siłą dążącą wyłącznie do destrukcji, zadowalającą się tylko ostatecznym wyniszczeniem przeciwnika, niemożliwą do powstrzymania. Nawet czytany po latach, „Wariant drugi” robi piorunujące wrażenie i jest bez wątpienia najmocniejszym punktem niniejszego zestawu.
„Ciasteczka pani Drew” to horror przypominający wcześniejsze opowiadanie „Roog” oraz niektóre teksty Raya Bradbury’ego – w pozornie zwyczajnej miejskiej scenerii dzieją się rzeczy koszmarne. „Marsjanie przybywają chmarami” stanowią wyraźny protest, dziś zresztą znów wyjątkowo aktualny, przeciwko bezdusznemu traktowaniu obcych. Pod tytułowych przybyszy można podstawić właściwie każdą poniewieraną przez innych grupę ludzi. Ze Stefanem Grabińskim musi kojarzyć się „Stacja podmiejska” – opowieść o przystanku kolei, którego niby nie ma, a jednak istnieje.
Nieoceniona jest siła ironii u Dicka i aż dziw, że używał jej w swej twórczości stosunkowo rzadko. Tu mamy kilka świetnych jej przykładów. Z nowoczesnym rodzicielstwem mierzy się bohater „Progenitury”, wychodzi jednak z tego starcia przegrany. Skrajnie chciwi przywódcy ludzkości doprowadzają do wyludnienia planety w pogoni za wciąż nowymi zdobyczami w „Pewnych formach życia” – dla kogo będą jednak walczyć armie, gdy już wszyscy ludzie zostaną do nich wcieleni? „Prezent dla Pat” to wyraźne ostrzeżenie, by nie przywozić bezmyślnie z kosmosu pamiątek, ponieważ niektóre z nich mogą się okazać mocno kłopotliwe, natomiast „James P. Crow” udowadnia, że człowiek jest w stanie przechytrzyć robota, ba, całą robocią cywilizację, i to w pojedynkę. Z kolei „Grupa zwiadowcza” wyjaśnia, skąd wzięliśmy się na Ziemi – otóż z Marsa, którego wyniszczyliśmy najpierw do cna, tak że nie sposób było na nim dłużej mieszkać.
Z twardszą fantastyką mamy do czynienia między innymi w „Świecie Jona” – nie po raz pierwszy wykorzystuje tu autor urządzenie do podróży w czasie, dzięki któremu naukowcy chcą zbadać obecny stan świata. Niestety ingerencja w strumień czasu przenosi bohaterów do innego kontinuum i uniemożliwia powrót do ich teraźniejszości. Jeszcze raz temat broni ukrytej w robocie, ale też podszywania się robota pod człowieka, podejmuje „Fałszywy człowiek” (w starych wydaniach pozostawiano oryginalny tytuł „Impostor”), na podstawie którego Amerykanie nakręcili swego czasu słabiutki film. Widzowie znający obraz „Żona astronauty” z Johnnym Deppem i Charlize Theron zdziwią się pewnie czytając „Ludzką rzecz” – Dick wpadł na ten sam pomysł kilkadziesiąt lat wcześniej od filmowców, ale w zakończeniu postawił na humor i zrozumienie dla intencji obcego, nie pierwszy i nie ostatni raz w swej twórczości. Wyjątkowo wzruszająca okazuje się „Mityczna planeta” – to historię staruszki pragnącej przed śmiercią ujrzeć na własne oczy planetę przodków. Zdarza się, choć bardzo rzadko, że Dick sięga po instrumentarium rodem z fantasy, jak w baśniowej nowelce „Ze zwiędłego jabłka” o zaklętym drzewie. Wielokrotnie powraca klasyczny dla autora motyw zakłamanej, w jakiś sposób zmanipulowanej rzeczywistości, jak choćby w „Regulatorach” czy „Miasteczku”. „Jej świat” i „Kłopot z bańkami” poruszają motyw nakładających się rzeczywistości, które są równoważne, jak w pierwszym przypadku, lub ułożone hierarchicznie (przypadek drugi). Gdyby jednak niniejszy zbiór trzeba było odchudzić, byliby to pierwsi kandydaci do usunięcia.
Chyba najsilniej przejawia się w tych tekstach przekonanie Dicka o autodestrukcyjnej sile ludzkości. Niemal co kilka stron dostajemy obrazy Ziemi zniszczonej do cna lub właśnie wyniszczanej w wyniku pozbawionych sensu, niekończących się wojen; bez flory i fauny, pokrytej gruzem i pyłem, napromieniowanej. Ludzkość ma ogromną siłę niszczycielską, potrafi zniszczyć swą macierzystą planetę, na potęgę eksploatować inne światy, spuszczać bomby i wystrzeliwać rakiety bez opamiętania. Chciwość, pazerność, żądza władzy, skrajna nieufność, nietolerancja, wścibstwo i tak dalej wydają się głównymi przymiotami naszego gatunku. A przecież nieraz Dick dawał wyraz swej wierze w człowieka i przeświadczeniu o sprawczej sile jednostki, o czym wspominałem przy okazji recenzji „
Krótki szczęśliwy żywot brązowego oksforda”.
Można by długo punktować słabości tych opowiadań, warto jednak nadmienić, że pisał je człowiek ledwie dwudziestoparoletni na długo przed powieściowym debiutem, więc są one jakoś uzasadnione choćby brakiem doświadczenia. Schematyczni bohaterowie, różniący się zwykle tylko nazwiskiem; niemalże brak głębi psychologicznej; ograniczona do minimum rola kobiet (żeby nie powiedzieć ich brak); „historyczne” opisy (maniera gatunkowa: słowami narratora lub bohatera autor wyjaśnia, co w świecie przyszłości wydarzyło się w ostatnich latach; jedynym punktem odniesienia jest tu i tak najczęściej wiek XX); bohaterowie bez zmrużenia okiem przyjmujący do wiadomości np. istnienie dziur w czasie bądź innych fenomenów oraz monologi je wyjaśniające; fabularne uproszczenia i naiwne rozwiązania; łopatologiczne dialogi i tak dalej. Wejście wgłąb umysłu pisarza daje jednak tyle przyjemności, że łatwo przymknąć oko na powyższe braki i uznać je za część konwencji – jej oczywistą słabość, ale też tylko jeden z wielu elementów składowych. Jeśli to zrobimy, dostrzeżemy jak interesującymi ścieżkami poruszał się umysł Dicka i choć w przypadku powstających na początku lat 50. zeszłego stulecia tekstów daleki był od pełni rozkwitu, już widać było znamiona przyszłej wielkości.
Wyjątkowo przyczepić się trzeba do redakcji, która zwykle w książkach Rebisu stoi na wysokim poziomie, a i w serii poświęconej Dickowi nie było w tym obszarze szczególnych potknięć. Tym razem jednak pojawia się pewna liczba błędów, rażące zwłaszcza jest kilkukrotne przekręcanie nazwisk postaci. Szczególną fantazją błysnął też tłumacz, co jakiś racząc nas a to dziwacznie brzmiącymi neologizmami, a to niezrozumiałymi odmianami pospolitych słów, a to jeszcze innymi przejawami translatorskiej twórczości: „powierzchnia już całkowicie ochłodła”, „durnostojki” [o elemencie wyposażenia mieszkania], „w lansadach opadł na podłogę”, „ciężkie okniszcze”, „jeden [listek] przeszybował tuż koło dziewczyny”, „pies leniwie merdnął ogonem”, „osłona antysondażowa” [nie, to nie osłona przed sondażami, tylko przed sondami], „trójka dzieciaków kręciła się jak szydłem kłuta"; bywają też akcenty niezamierzenie humorystyczne i nie przystające do nastroju opowiadań: „znalazł kaptur [nazwa urządzenia blokującego myśli] (…) i nasadził go na czerep” oraz „pięć tysięcy luda”.
Nie ma w tym zbiorze ewidentnie nieudanych utworów, ale więcej niż w „Krótkim szczęśliwym żywocie brązowego oksforda” jest tekstów średnich, niespecjalnie zapadających w pamięć. Przynajmniej raz przeczytać warto jednak wszystkie, nie tylko dlatego, że to lektura w gruncie rzeczy rozrywkowa, bawiąca, czasem trzymająca w napięciu, zmuszająca do przemyśleń lub po prostu do śmiechu. U Dicka najmocniej w pamięć zapadają te fragmenty, w których jest krytyczny wobec słabości człowieka, dostrzega wady i podkreśla możliwe konsekwencje naszych czynów. A że tworzył w epoce strachu przed wojną totalną, co doskonale harmonizowało z jego paranoiczną, zaburzaną używkami osobowością, to i obraz wysnuwa się z opowiadań mało pocieszający.

Głos w obronie „durnostojek” – używam tego pięknego słowa od naprawdę wielu lat.