Powieść „Planeta życia” jest typowym „łącznikiem” – książką opisującą wydarzenia, które miały miejsce pomiędzy kolejnymi epizodami „Gwiezdnych wojen”. W tym przypadku akcja rozgrywa się trzy lata po „Mrocznym widmie” i opisuje przygody Anakina oraz jego mistrza Obi-Wana. Wyruszają oni w misję, poszukując pewnej Jedi, która rok wcześniej zaginęła na bardzo tajemniczej planecie.
Malutcy, jadalni krewni, czyli jak zamordować atmosferę
[Greg Bear „Planeta życia” - recenzja]
Powieść „Planeta życia” jest typowym „łącznikiem” – książką opisującą wydarzenia, które miały miejsce pomiędzy kolejnymi epizodami „Gwiezdnych wojen”. W tym przypadku akcja rozgrywa się trzy lata po „Mrocznym widmie” i opisuje przygody Anakina oraz jego mistrza Obi-Wana. Wyruszają oni w misję, poszukując pewnej Jedi, która rok wcześniej zaginęła na bardzo tajemniczej planecie.
Książka jest napisana sprawnie, ale bardzo prostym stylem, z irytującą manierą siekania akcji na króciutkie rozdziały – niektóre liczą zaledwie pół strony. Sprawia to wrażenie, po pierwsze, jakby autorowi bardzo się spieszyło, a po drugie, jakby próbował on w sztuczny sposób podnieść dramatyzm akcji. No i oczywiście jest to świetny sposób na zwiększenie objętości książki… Czyżby Greg Bear nigdy nie słyszał o dzieleniu tekstu gwiazdkami? W powieści prowadzone są dwa wątki, które w pewnym momencie się zazębiają. Podział jest równiutki: aż do połowy tomu wszystkie rozdziały parzyste opowiadają o pewnym konstruktorze, zaś nieparzyste o Anakinie i jego mistrzu.
Akcja jest dość interesująca, choć momentami, niestety, zbyt przewidywalna, szczególnie w końcówce. Oprócz tego, że czytelnik bez trudu odgaduje pewne fakty, działa tutaj dodatkowe ograniczenie: autor nie może wprowadzić wynalazków, które nie istnieją w dalszych częściach sagi, więc los takowych jest łatwy do przewidzenia… Za to pomimo wiedzy, że główni bohaterowie muszą przeżyć, ich dramatyczne przejścia były naprawdę poruszające: łatwo wczuć się w zagubienie i niepewność Obi-Wana, po raz pierwszy wysłanego na samodzielną misję z uczniem, czy w przerażenie i osamotnienie Anakina, który w końcowym starciu jest zdany tylko na siebie. Ale dlaczego autor wciąż każe chłopcu słyszeć głosy mówiące do niego w umyśle, co sprawia wrażenie, jakby popadał on w obłęd? Sądziłam, że przejście na ciemną stronę Mocy ma być jego świadomą decyzją, a nie przejawem choroby psychicznej… Tymczasem wzmianki typu „Anakin bał się snów – we śnie z jego umysłu wychodziło coś bardzo silnego” nie świadczą dobrze o stanie umysłu głównego bohatera.
Rozczaruje się fan, który chciałby z „Planety życia” dowiedzieć się jakichś szczegółów o szkoleniu młodych Jedi lub codziennym życiu w Świątyni. Za to wreszcie pokazana jest Rada Jedi z ludzką twarzą. Najbardziej sympatyczni są Mace Windu oraz pewna mistrzyni Jedi imieniem Thracia: obdarzona poczuciem humoru wyraża zrozumienie dla wybryków Anakina jako dwunastolatka („Nurzaj się w dzieciństwie. Będziesz miał czas na mądrość, kiedy wydepczesz dziury w kilku parach butów. (…) Doprowadzaj swego mistrza do rozpaczy. Dobrze mu to zrobi, przypomni sobie czasy, kiedy sam był chłopcem.”), a jednocześnie nie pobłaża jego błędom.
Pojawiają się też całkiem ładne i ciekawe złote myśli na temat Mocy i bycia Jedi, na przykład: „Moc jest wszędzie i niczego nie żąda, ani posłuszeństwa ani lęku” czy „Dopiero w nieznanym miejscu możemy się dowiedzieć, kim jesteśmy naprawdę.” Generalnie jednak mam wrażenie, że Greg Bear zbyt wiele sił poświęcił na wymyślanie nowych, dziwacznych ras, planet i zwyczajów, zamiast zająć się tym, co w „Gwiezdnych wojnach” najważniejsze: rycerzami Jedi, Mocą, stosunkami panującymi w Galaktyce, zagadnieniem stopniowego upadku Republiki, no i jeszcze bardziej zadowalającym psychologicznym pogłębieniem głównych bohaterów. Zupełnie nierozwinięty jest problem tego, że Anakin w walce z nasłanym przez przeciwników zabójcą prawdopodobnie ulega ciemnej stronie (prawdopodobnie, gdyż opis jest nader enigmatyczny), a przecież to właśnie te zagadnienia powinny być najważniejsze w całej powieści!
Niektóre fakty przedstawione przez Grega Beara są niezbyt logiczne. Na przykład mowa jest o tym, że pewnego razu Anakin dla żartu przebrał robota protokolarnego w szatę Jedi i Obi-Wan przez kilka minut nie wiedział, że nie rozmawia z żyjącą istotą. Dziwne, zważywszy, że podobno rycerze Jedi wyczuwają Mocą żywe istoty… W jednym miejscu autorowi ewidentnie się omskło: pisze wyraźnie, że Anakin nie ma miecza świetlnego (nie fatygując się, niestety, wyjaśnianiem, dlaczego – czy padawani otrzymują je dopiero po osiągnięciu jakiegoś wieku?), po czym każe Obi-Wanowi myśleć o nim: „Nie użył nawet miecza świetlnego w walce przeciwko silniejszemu wrogowi”.
Pomimo tych niedociągnięć książka byłaby całkiem niezła, gdyby nie niezamierzenie groteskowe elementy. Bohaterowie przybywają na tytułową planetę, gdzie zamawiają superstatek – w tym celu muszą zostać wybrani przez żywe nasiona, aby później móc osiągnąć mentalne połączenie z tym zadziwiającym pojazdem. Pomysł nie jest zły, ale opisy przyprawiły mnie o głośny chichot. Żeby nie być gołosłowną:
Anakin prawie nie zmrużył oka tej nocy. Jego łóżko było zatłoczone dwunastką stęsknionych nasion-partnerów. Nasiona nie były przyzwyczajone do rozstawania się z klientem tuż po dokonaniu wyboru, więc przeżyły chwilę rozpaczy.
Jeśli nasiona-partnerzy czuły skłonność do Jedi, należało się nad tym poważnie zastanowić.
[czy tylko ja mam jakieś zbereźne skojarzenia przy tych kawałkach??]
Oczy w pęczku przepychały się między sobą, żeby lepiej widzieć.
Występuje też współpracujący z Jedi genialny pilot, odpowiednik Hana Solo (lata nawet podobnym typem statku, tylko starszym), który jest postacią bardzo sympatyczną… i bardzo udziwnioną, do tego stopnia, że kojarzy się niemal z kreskówkami, bowiem wygląda jak kilkumetrowa gąsienica, w dodatku porośnięta miniaturowymi krewniakami, których co jakiś czas zjada.
Charza Kwin dość długo czyścił szczecinę, zanim się odezwał. Wyciągnął się na całą wysokość kabiny, rozsiewając wokół siebie deszcz jadalnych krewniaków, które natychmiast rozpełzły się po całym pomieszczeniu.
Kiedy w trakcie przygotowań do dramatycznej walki o planetę pojawia się nagle wzmianka o jadalnych krewnych, którzy gotowi do działania ustawili się rządkiem na desce rozdzielczej, wystawiając oczka na słupkach, nastrój pryska, a czytelnik ma wrażenie, że ktoś z niego kpi. Jednak naprawdę zabójcze dla powagi sytuacji są nasiona-partnerzy, które skaczą, popiskują, obłażą głównych bohaterów i ogólnie zachowują się jak tribble z pewnego autoparodystycznego odcinka „Star Treka”. „Planeta życia” jednak autoparodią nie jest, więc za nieszczęsne nasiona zdecydowałam się obniżyć ogólną ocenę powieści.
