Antologia opowiadań fantastycznych, komedia obyczajowo-kryminalna, biografia i cykl detektywistyczno-przygodowych dla młodzieży – to tylko część pozycji przeczytanych przez nas w sierpniu.
Esensja czyta: Sierpień 2016
[ - recenzja]
Antologia opowiadań fantastycznych, komedia obyczajowo-kryminalna, biografia i cykl detektywistyczno-przygodowych dla młodzieży – to tylko część pozycji przeczytanych przez nas w sierpniu.
Cztery z pięciu nominowanych do tegorocznej nagrody im. Janusza A. Zajdla opowiadań to całkiem przyjemna lektura. Zbiór otwiera krótkie, ale całkiem wymowne „Nihil fit sine causa” Doroty Dziedzic-Chojnackiej (opublikowane w piątym tomie „Fantazji Zielonogórskich”). Element fantastyczny przewija się tu niejako na marginesie obyczajowej historii, ale odgrywa niemałą rolę w tworzeniu niepokojącego nastroju. Do tego stopnia, że czytelnik do końca nie wie, jak sprawy się potoczą. Zarówno w tej niepewności, jak i w licznych niedomówieniach, zawiera się siła całego utworu. „Koziorożec i Smok” Magdaleny Kucenty (z trzeciego numeru „Smokopolitana”) to sprawnie napisana mieszanka sf i postapo, choć światu poświęca się zdecydowanie mniej miejsca co bohaterom (im zaś znacznie mniej uwagi niż samej akcji). Jeśli można na coś tu narzekać, to chyba jedynie na zakończenie. Zupełnie inaczej ma się sprawa z „Simonem” Marcina Seriusza Przybyłka (z drugiego tomu antologii opowiadań „Wolsung”). Wykorzystując już erpegowy, steampunkowy świat, Przybyłek tworzy opowieść, która w wielu miejscach zaskakuje, a w innych idzie utartymi ścieżkami. Ostatecznie jednak czytelnik dostaje ładnie napisaną historię, której zakończenie okazuje się o wiele mniej oczywiste, niż moglibyśmy się tego spodziewać. Również w klimatach steampunkowych utrzymana została „Pajęczarka” Przemysława Zańko (z 49 numeru „Fantastyki Wydania Specjalnego”), choć i tu akcent położony został nie tyle na świat, co na bohaterów i wartką akcję (ktoś inny być może postanowiłby uczynić z tej historii osobną książkę, ale na szczęście Zańko wybrał krótką formę). Aczkolwiek przyznać muszę, że sam chętnie zobaczyłbym więcej historii z tego późnowiktoriańskiego (czy też alternatywnie wiktoriańskiego) uniwersum. Historia zaś, choć ciekawa, cierpi na nieco zbyt pobieżnie napisany finał. Rozumiem potrzebę szczęśliwego zakończenia, ale…
Lektura tej antologii trochę martwi. Wszystkie cztery opowiadania, posiadające mniej lub bardziej wyraźne mankamenty, spokojnie by przeszły jako regularne teksty w jakiejś zwyczajnej antologii. Ale ta akurat zwyczajna nie jest. To przecież zbiór najlepszych opowiadań 2015 roku. Szczerze powiedziawszy, wybór tekstu zasługującego na nagrodę był tutaj nie tyle wyborem najoryginalniejszej czy najciekawiej napisanej historii, ile wyborem opowieści o mniejszej ilości błędów. A tak przecież być nie powinno…
„Nihil fit sine causa”, pomijając uchybienia wynikające z braku redakcji, rozczarowuje mętnością puenty i ogólnie całego pomysłu, bo w końcu ani nie wiadomo, co siedzi w jeziorze, ani czemu bohater kończy tak, a nie inaczej. „Koziorożec i smok”, sam w sobie może nawet niezły, również fatalnie sypie się w finale, zbyt pospiesznym i opartym na – mówiąc delikatnie – niezbyt rozsądnej konkluzji. Trzeci tekst, „Simon” Przybyłka, też rozczarowuje zamknięciem – z jednej strony zbyt rozwlekłym, próbującym w sposób wyczuwalnie łopatologiczny oczarować czytelnika piętrowością wymyślonej przez autora intrygi, z drugiej zaś zbyt mocno oderwanym od samej historii i wtłaczającym całość między bajki. Z tego wszystkiego najbardziej podobał mi się ostatni tekst, „Pajęczarka” Zańki, podobnie jak „Simon” steampunkowy, ale nie wyjaśniający do końca przedstawionego świata i ładnie wplatający w XIX-wieczny Londyn polskie wątki. To prawda, znów trochę szwankuje tutaj finał, mocno cukierkowy i zalatujący współczesnymi ubogimi antyutopiami, gdzie jedna czy dwie osoby doprowadzają do spektakularnego obalenia dyktatury, ale sama historia ma w sobie duży potencjał i warto by ją było rozbudować do pełnoprawnej powieści, bo autorowi trudno odmówić giętkiego pióra i ogólnej erudycji.
Ninę i Natalię dzieli prawie wszystko – wiek, charakter i upodobania. Nina to prezeska prężnie rozwijającej się fiirmy, która jest dla niej ważniejsza od życia prywatnego. Natalia zaś to pani w wieku emerytalnym prowadząca od lat zakład fotograficzny na Helu. Zrządzeniem losu obie bohaterki zamieszkały w jednym pokoju sanatorium „Marzenie” w Ciechocinku i zostały zmuszone do zawarcia bliższej znajomości. Szybko okazuje się że to Natalia jest niespokojnym duchem i w pewnym sensie przyczyną większości, jesli nie wszystkich, zwariowanych zdarzeń, które je spotykają. I choć potrafię zrozumieć Ninę (wcale nie taką oschłą jak się to z początku zdawało) to jednak właśnie Natalia zdobyła moją sympatę – częściowo przez skojarzenie jej twórczego wykorzystania dwóch kilogramów jabłek z pewną biedną staruszką zbierającą chrust (laboga)*. I choć nie będę nikogo przekonywać że lektura „Sanatorium pod Zegarem” odmieni ich życie, to sama z chęcią sięgnę po ciąg dalszy przygód Niny i Natalii.
* Babcia Weatherwax w „Trzech wiedźmach” Terry’ego Pratchetta.
Bezcenne źródło wiedzy o Warszawie, która odeszła w niebyt w czasie II wojny światowej. Warszawie pełnej tajemniczych zakamarków i omszałych reliktów kilkusetletniej przeszłości. Warszawy, w której z każdego kąta wyglądała historia. Warszawy naszych dziadów i pradziadów. Dziś, gdy dominują powojenne budowle, gdy miast zabytków są raczej mniej lub bardziej wątpliwe rekonstrukcje, warto się zanurzyć w przeszłość i poczuć Warszawę taką, jaka była sto lat temu, ze wszystkimi dziwnymi, niekiedy zabawnymi przyzwyczajeniami mieszkańców, z ich troskami i radościami. Przy czym zanurzenie się nie powinno być tak trudne ze względu na swobodny, ale zarazem bogaty język Franciszka Galińskiego, sypiącego na prawo i lewo dykteryjkami, anegdotami, źródłami nazw i ogólnie zatrzęsieniem szczegółów, zagubionych już w cywilizacyjnym pośpiechu. Całość zaś urozmaicają zdjęcia i ryciny, których próżno szukać w powojennych publikacjach.
Naturalnie nie jest to książka idealna. Trochę szwankuje konstrukcja – nieco chaotyczna, w pewnym momencie z kretesem gubiąca z oczu miasto i tonąca w raczej krotochwilnych opowieściach o dawnych balach, zabawach i podmiejskich wycieczkach. Są to jednak mankamenty nie rzutujące na samo sedno książki, na jej wartość historiograficzną.
Pozycja obowiązkowa dla tych wszystkich, którzy w swoim czasie czekali na kolejne odcinki „The Muppet Show” (kto pamięta co to było „Studio 2”?), „Fragglesów” czy też animowanych „Mapeciątek”. „Jim Henson tata Muppetów” z niezwykłą szczegółowością (może miejscami zbyt szczegółowo) przedstawia życie człowieka, który nadał nowy, popkulturowy wymiar sztuce lalkarstwa. Od historii rodziców po przedwczesną niestety śmierć samego Hensona. I tutaj pojawiło się moje pierwsze zaskoczenie, bo dlaczegoż twórca angielskich przecież Muppetów (takie przekonanie wyniosłem z lat dziecięcych, kiedy kolejne odcinki były sygnowane przez jedną z angielskich telewizji) urodził się w Stanach? Bo ta książka to nie tylko biografia twórcy Muppetów, „Ulicy Sezamkowej” czy „Ciemnego kryształu”. To także zapis historii rozwoju telewizji, przede wszystkim w Stanach ale i we wspomnianej Wielkiej Brytanii. Znajomość relacji i znaczenia poszczególnych programów autorskich i tzw. show w zależności od tego czy była to telewizja lokalna, regionalna czy ogólnokrajowa jest krytyczna aby zrozumieć w pełni poszczególne etapy kariery Hensona. Jest to też fascynująca wiedza sama w sobie. Dlaczego „sezony” poszczególnych seriali musiały mieć odpowiednią liczbę odcinków? Które postaci z „The Muppet Show” nie mogły się pojawiać jednocześnie na ekranie? Dlaczego Henson uznał, że jest skazany na współpracę z Disneyem? I tylko na koniec pozostaje wrażenie, że wraz z odejściem człowieka, który stworzył z lalkarstwa nową kategorię rozrywki, kategoria ta stała się zamkniętym rozdziałem.
Zabawne, że Zajdla dostało opowiadanie, które do antologii nie trafiło.