Zagubiony orgazm
[Clive Barker „Wąwóz Kamiennego Serca” - recenzja]
Wierny miłośnik Barkera w paru fragmentach natychmiast rozpozna dobrze znane mu pióro. Pisarz zawsze był doskonały w opisach typowo splatterowych – stąd nadzienie horrorowate, zaserwowane w „Wąwozie” jest pyszne i odpowiednio naturalistyczne. Scenografia nie rozczarowuje, ujmując Barkerowską, by tak rzec, perwersyjnością (ot, choćby dziecko diabła…). Problem rekwizytorni przeróżnych zawsze był kłopotliwą sprawą w literaturze horroru. Wszakże, czyż pisząc o wnętrznościach i ketchupie, można jeszcze pisać o człowieku? Autorzy jak Dan Simmons czy Neil Stephenson w fantastyce, tworzą dobrą literaturę, w której rekwizyty SF nie służą li tylko ozdobie. Autorzy jak King czy Koja w horrorze, pokazują podobnie, iż „horrorowatość” wcale nie musi ograniczać się do kilku ogranych chwytów, mających za zadanie podnieść poziom adrenaliny, bądź zawartość żołądka do gardła. W dobrej literaturze nie da się oddzielić „rekwizytorni” od treści. Kiedy wyrzuci się elementy SF z Stephensona, cóż zostanie? Nic… Podobnie jest z prozą Kinga – nie usuniemy z niej „horroru” nie tworząc tym samym bełkotu. Ale wyrzućmy horror z Mastertona – nie ma problemu – wyjdzie albo opowiastka erotyczna, albo mało skomplikowana opowieść dla dzieci. To samo da się zrobić z, powiedzmy, niektórymi powieściami Koontza i, z innej beczki, większością literatury fantasy. Barker dołączył do obozu dobrej literatury w momencie, kiedy głęboko związał swoich bohaterów z światem, w którym żyją – co nie pozwala na wyrwanie jednego kawałka ich świata bez burzenia całości. Jedną ze spoin takiego świata jest konsekwencja i koherencja, a mówiąc prościej, jeżeli bohater jest tłumokiem, to nie może być równocześnie drugim Sartrem (i vice versa).
W „Wąwozie” da się wyrzucić bohaterów, da się ich podmienić, ba, da się w ogóle zaludnić cały świat tej książki zupełnie innymi postaciami, a jej fabuła zostanie. „Wąwóz” nie posiada owej charakterystycznej delikatności koronki fabuły, w której każdy element zależy od innego, w której wszystko się łączy żyjąc jednocześnie własnym życiem – odwrotnie wręcz – fabuła „Wąwozu” żyje wbrew/poza swoimi bohaterami. Barker oparł się na samym pomyśle z Komnatą Diabła – zespawał to bez wiązania głębszego ze stereotypowymi bohaterami toczącymi mało ciekawe dialogi/monologi. A przecież we wczesnych jego książkach, wszystko bardziej łączyło się ze sobą, przykładowo: posiadacz kostki Cenobitów płacił bezwzględną cenę za jej posiadanie. Komnata Diabła zaś… niby przyciąga, a jednak – można w nią wejść bezkarnie, można nacieszyć się jej mocą bez kosztów (przykład chociażby Tammy czy Jerrego). W „Wąwozie” brak konsekwencji i koherencji – fabuła toczy się dla jej samej, co podkreśla element zamierzonej satyry, gdzie zaczynając dowcip, doskonale znamy już puentę…. Myślenie bohaterów wiernie odbija zakrętasy fabuły – są bierni, są w stanie zgubić swój orgazm – skoro fabuła tego wymaga…. Fabuła zawsze jest jak bezwzględny bóg, który z góry nakreślił losy wszystkich. Lecz w książkach, tak jak w życiu, wszechmocne nitki Losu powinny być niewidzialne – bo jakże inaczej w ogóle jest możliwe czytanie? Czytelnik żyje wraz z odwracaniem stron, od słowa do słowa, ze zdania na zdanie. Kiedy wie z góry co się stanie, albo kiedy jego intuicja łamana jest przez fabułę bez przekonywających powodów – czytanie – czyli bycie w świecie autora, dialog z nim, przestaje mieć większy sens. I to jest właśnie przypadek „Wąwozu Kamiennego Serca”.
Nie wiem czy Barker naprawdę chciał stworzyć lokalny horror – lokalny w znaczeniu pewnych stałych sensów, znaczeń kulturowych, które są oczywiste dla pewnej grupy ludzi – czy też coś innego. Ale czy naprawdę banalny kontrast ekran – życie, czy może lepiej: aktor – rola ze scenariusza, wymaga aż takiej gimnastyki? Czy naprawdę – po tym, co pisał Baudrillard – trzeba jeszcze „odmitologizować” świat telewizji, kina i Hollywood? Ale Baudrillard to może za duży format, weźmy skromniejsze założenie – dlaczegóż by każdy aktor miałby doznawać swoistej schizofrenii? I dlaczego aktorzy powinni mieć głębsze przemyślenia życiowe, niż, powiedzmy, tacy listonosze czy dentyści? Dlaczegóż by mieli być bardziej zepsuci, bogaci, głupsi czy mądrzejsi niż ktokolwiek inny? Barker „negliżując” (jak by napisał Kmita) mit Hollywood – tak naprawdę kultywuje go i wzmacnia. Tym bardziej, że klimat całości książki – mimo iż krwawy i natarty żwawą posypką erotyki – jest jednak stonowany. Świadczą o tym najbardziej dobitnie i wymownie sceny „dekadencji” seksualnej – które są po prostu li tylko leciutko perwersyjne i nijak się mają do bycia „szatańskimi”. Przychodzi mi na myśl maleńkie opowiadanie Kathe Koja o chorej umysłowej pacjentce i jej terapeucie – gdzie mniej środków dało o wiele bardziej piorunujący, perwersyjny i niepokojąco erotyczny efekt…
„Wąwóz Kamiennego Serca” rozczarowuje okrutnie miłośnika prozy Barkera. To nie jest ten Barker, którego się pamiętało. To nie jest literatura, która zapada w pamięć. To nie jest dobry horror. I to nie jest literatura, którą mógłby pochwalić Stephen King na tylnej okładce książki. Recenzję pozwoliłem sobie zatytułować: „Zagubiony orgazm” – uważny czytelnik na pewno znajdzie owe miejsce w książce, gdzie Todd „gubi” swój orgazm i nie „dostaje” go potem – mimo iż wszystko – od fabuły po psychologię, skłaniałoby ku temu. Ot, po prostu – znikł… Tak samo jak wiele innych rzeczy leżących sobie w próżni (jak przygody homoseksualne Todda, wyjaśnienie genezy tajemniczych mnichów pilnujących komnaty Diabła, szersze „urealnienie” czy „wytłumaczenie” magii w świecie książki) – wszystkie te zagubione elementy sprawiają wrażenie dekoracji, rzuconych po to, aby oko Widza raz na nich spoczęło i zaraz zapomniało – tak jak w Kinie. Lecz Książka to nie Kino a Scenariusz to nie Proza. Tytuł recenzji, jak sądzę, jest dobrą metaforą całościowej oceny książki Barkera. Czyta się ją sprawnie, nazwisko stymuluje – seks zaczyna się i ciągle ma się nadzieję na dobry koniec, na porwanie, na perwersję nieznającą słowa „nie”. Czytelnik niezaznajomiony z wcześniejszymi dokonaniami Barkera będzie raczej zadowolony, a cieszący się horrorami li tylko pióra Mastertona czy wręcz Guya Smitha, znajdzie się w siódmym niebie. Lecz już po wszystkim, po tym całym seksie, wypadnie spojrzeć na trzymaną w ręką książkę i zadumać się – seks, być może, lecz gdzie jest orgazm…?
Barker wrócił – ale powrót to nieudany. Być może następnym razem – jeżeli takowy będzie – były mistrz wróci do formy. Ciekawe jest, że King ma podobną historię – po znakomitych, cudownych książkach „starej serii” (ostatnia dobra jego książka to bodajże „Gra Geralda” z 1992), nastąpiło znużenie, odwrót od fantasy i… napięte oczekiwanie na powrót dobrej formy pisarza. Tylko Thomas Harris, zdaje się, jest zdolny co 7 lat wypuszczać kolejną, równie doskonałą książkę-horror… Tymczasem na rynku pojawiają się nowi autorzy – choćby wspomniana już wcześniej Kathe Koja, a wszak każda nowa lektura zmienia czytelnika – i nie da się wejść dwa razy do tego samego tekstu. Być może tego właśnie próbował Barker, a na pewno robił to King – lecz rezultaty są mizerne.
Na koniec sprawa bardziej prozaiczna – gruba książka kosztująca 39,99 zł rozleci się po pierwszym czytaniu, jest bowiem licho klejona – co przy relacji ceny do średnich zarobków statystycznego polskiego czytelnika – jest dobrym zakończeniem tekstu o horrorze.
