Najkrótszy miesiąc roku zaowocował ośmioma – nie zawsze najkrótszymi – recenzjami książek.
Najkrótszy miesiąc roku zaowocował ośmioma – nie zawsze najkrótszymi – recenzjami książek.
Bracia Amidon – kardiolog i pisarz, łącząc swe siły podczas tworzenia ,,Genialnej maszyny” starali się w sposób przystępny i zajmujący przedstawić historię kardiologii. Biorąc przykład z Jurgena Thorwalda, twórcy znakomitego ,,Stulecia chirurgów”, autorzy prezentują jedną z najbardziej fascynujących i złożonych dziedzin medycyny, w której ludzkości udało się odnieść spektakularny sukces. Powieść zawiera szereg fabularyzowanych historii, opartych na epizodach zaczerpniętych z dziejów nauki o sercu: od antyku, przez renesans, aż po współczesne perspektywy rozwoju. ,,Biografii serca” z całą pewnością brak literackiej jakości i zdolności poruszania emocji znanych ze ,,Stulecia chirurgów”. Prezentowane rozdziały książki okazują się wycinkowe i nie budują w głowie czytelnika obrazu całości historii, są raczej zestawem słabo zbeletryzowanych ,,gorących faktów”, zaczerpniętych z historii nauki o sercu. Pełen przegląd dziejów tak obszernej i oddziałującej na wyobraźnię dziedziny jaką jest kardiologia, wymaga z całą pewnością bardziej dogłębnych badań i szczegółowej prezentacji. Czytelnik podążający za pokoleniami lekarzy, mógłby stanąć oko w oko z sercem odkrywanej przez nich tajemnicy, zamiast tego otrzymuje zaledwie przeciętną lekturę na jeden wieczór.
Niech was nie przestraszy łaciński tytuł tej książki. Wraz z charakterystycznym stylem rysunków tworzy on odpowiedni nastrój towarzyszący tej pozycji. Nastrój powagi naukowej księgi. Rzecz pozornie dla dzieci. Duży format, duże rysunki, treści umiarkowana ilość. Ale także dorosły, który swoją przygodę z biologią zakończył gdzieś pomiędzy podstawówką a szkołą średnią wiele może wynieść z tej lektury. W przeciwieństwie do „Botanicum” nie ma tu mowy o organizmach prehistorycznych, wymarłych. I to chyba dobrze, bo pozycji o dinozaurach jest dużo i w tym przypadku tylko zajmowałyby miejsce istniejącym gatunkom. Format książki jest całkiem nieporęczny, takie solidne A3. Uznaję to za plus bo lektura dzięki temu jest swoistą celebracją. Trzeba znaleźć odpowiednie miejsce i czas aby się nad nią pochylić. A to chyba dobrze świadczy o książce. Zwierzęta są omawiane według klas (owady, ryby itd), ale miejscami autorzy wchodzą w większe szczegóły (np. płaszczki, rekiny, pingwiny czy sowy). Dodatkowo także opisane są wybrane środowiska naturalne (rafy koralowe, lasy, tundra). W dobie e-czytników i tabletów pozycje takie jak „Animalium” można uznać za przyszłość książek.
Genetyka to dziedzina, która w ostatnich dekadach rozwinęła się w tempie przypominającym eksplozję. Tym dziwniejszym uczuciem jest czytanie książki dotyczącej również genetyki (a dokładniej: ujęcia ewolucji w język genów) w 40 lat po pierwszym wydaniu, nawet jeżeli jest to dzieło klasyczne.
Jednak obawa, że laik zostanie przez to opóźnienie wprowadzony w błąd, wydaje mi się w tym przypadku przedwczesna, zwłaszcza że „Samolubny gen” był kilkukrotnie wznawiany, z dodatkowymi uwagami autora.
Główna teza książki jest już zapewne współczesnemu odbiorcy znana: wszystkie organizmy są „maszynami przetrwania” zaprogramowanymi przez geny dla ich jak najskuteczniejszego przekazywania, a darwinowskie kryteria należy przykładać właśnie raczej do genów niż do osobników poszczególnych gatunków. To, co jednak dla biologów jest zapewne obecnie najbardziej oczywistym sposobem patrzenia na rzeczywistość, dla osoby, która takiego wykształcenia nie odebrała, wymaga obrazowych i obszernych wyjaśnień na przykładach, a tego Dawkins czytelnikom nie skąpi.
Oprócz zoologicznych obserwacji dostajemy też potężną dawkę modeli matematycznych – bardzo prostych i projektowanych z myślą o symulacjach na komputerach z lat ’70, jednak są to już współczesne metody badawcze i teraz ich opis daje się czytać z niewielkim jedynie uśmiechem. Nawet, gdy profesor zapewnia nas, że obsługa graficznego interfejsu komputerowego jest czymś jakościowo innym od użycia interfejsu opartego na tekstowych komendach – nie sposób odmówić mu racji w dostrzeżeniu przełomowości tego wynalazku.
I tylko memów, tylko memów żal… Sprowadzonych do synonimu mniej lub bardziej zabawnego satyrycznego obrazka.
Joanna Kapica-Curzytek [60%]
Jeśli z powodu tej książki Stephen King zarwał noc, to muszę się zastanowić, czy czytaliśmy tę samą rzecz? Nie można odmówić interesującego pomysłu na akcję rozgrywającą się w domu „podglądanym” z okien pociągu. Bohaterami są przedstawiciele aspirującego pokolenia trzydziestolatków, będący na etapie zakładania rodziny, dążenia do materialnej stabilizacji, poszukiwania szczęścia w życiu. Sporo tu zatem wątków i klimatów, z którymi czytelnicy mogą się utożsamiać. Mojego zaufania i sympatii nie budzi główna bohaterka Rachel, alkoholiczka, niezrównoważona emocjonalnie kobieta, która właściwie sama nie wie, czego chce. Zaś większość akcji tej powieści składa się z pisania SMSów, rozmów telefonicznych, nagrywania się na pocztę głosową i krążenia po okolicy bez żadnego celu. Jakieś sytuacje, ulatujące z pamięci, by potem nagle zostały sobie przypomniane… To ma być thriller? Obawiam się, że to stanowczo za mało na tak kultową książkę, którą okrzyknięto „Dziewczynę z pociągu”. Duży plus za poruszenie tematu przemocy domowej. Ma różne oblicza, a jej sprawcy przeważnie na takich nie wyglądają.
Conan Conanowi nierówny. Wszak jeden był autorem poczytnych kryminałów, a drugi rozłupywał czaszki. Ale traktując temat poważniej, bliższe spojrzenie na Cymeryjczyka (tzn. czytelnicze) ukazuje w nim postać dużo bardziej skomplikowaną, niż przyzwyczaiła nas postrzegać kwadratowa facjata Arnolda Schwarzeneggera. Conan bywa złodziejem, najemnikiem, generałem, królem. Epizody te nie są w antologii przedstawione chronologicznie, za to każdy z nich ujawnia rysy człowieka, którego srogi i niemiłosierny klimat ojczyzny ukształtował nie tylko fizycznie. Bohater nie prezentuje może filozofii tak wyrafinowanej, jak choćby nasz rodzimy wiedźmin, ale też nie w każde polemiczne usta wpycha pięść, a argumentów nie ucina mieczem, jak moglibyśmy się tego spodziewać po jego rozpowszechnionym przez filmy pop-kulturowym wizerunku. Filozofia Conana to ostrożność i podejrzliwość każąca bacznie przyglądać się otaczającemu światu i ludziom, zbierać i szacować informacje, uczyć się. Nawet gdy dzikość zaszczepiona na zimnych, mglistych wzgórzach Cymerii stawia go w opozycji do mieszkańców miast, barbarzyńca pozostaje jej świadomy. Potrafii celnie punktować różnice pomiędzy swobodą i szczerością dzikiego serca, a podstępem i ograniczeniami niewidzialnych więzów cywilizacji. W ten sposób twardy kręgosłup staje się nie tylko dosłowną cechą postaci, ale symbolem uporu przy odziedziczonym stylu bycia i wytrwałości na drodze do marzeń.
Cóż może być ciekawego w opowieści o jednym sezonie gry Legii Warszawa w europejskich pucharach (1995-1996), zakończonym odpadnięciem w ćwierćfinale Ligi Mistrzów? Owszem, trudno tego nie rozpatrywać w kontekście sukcesu (zwłaszcza z dzisiejszej perspektywy), ale pamiętajmy, że w ówczesnej Lidze Mistrzów grało się dużo łatwiej niż w obecnej (grali tylko mistrzowie krajowi, więc nie było wówczas w niej po 3-4 reprezentantów ligi hiszpańskiej, niemieckiej, włoskiej, angielskiej czy francuskiej, czasem – jak w przypadku Blackburn – owi mistrzowie byli nieco przypadkowi, dużo zależało od dobrego losowania etc.). Książka Piotra Jagielskiego nie jest jednak tylko wspomnieniami zapalonego kibica o grach jego ukochanej drużyny (te własne wspominki, próba nadania bardziej osobistego charakteru książce to jej zdecydowanie najsłabsze, najmniej interesujące części), ale próbą spojrzenia na zapomnianą już nieco specyfikę lat 90. na łączenie zachodnich ambicji z PRL-owską mentalnością, na problemy z jakimi wówczas musiał wciąż mierzyć się polski sport, zupełnie inne od problemów współczesnych. Jagielski dociera do bohaterów tamtych rozgrywek, rozmawia z piłkarzami, trenerami i kreuje całkiem interesującą wizję piłkarskiego biznesu lat 90. A dla osób, które interesują się piłką i pamiętają tamte czasy, będzie też nostalgiczną wyprawą w przeszłość.
Przeurocza książeczka wydawnictwa Zakamarki, po raz kolejny dowodząca, że jeśli chodzi o twórczość dla dzieci, nie ma jak literatura skandynawska. Ta bardzo zabawna, ale też niegłupia opowieść skierowana jest przede wszystkim do dzieci, które niedługo będą rozpoczynały proces dojrzewania (wiecie, ten tajemniczy przycisk na konsoli „W głowie się nie mieści”). Główny bohater książki, Dawid – jak wskazuje tytuł książki – zakochuje się w koleżance ze szkoły, wysokiej, pięknej, czarnookiej Milenie. Chłopiec najbardziej na świecie pragnie, by Milena zwróciła na niego uwagę, ale, zważywszy na jednak dość młody wiek, ma bardzo mało doświadczenia w obcowaniu z płcią przeciwną i zupełnie nie wie, jak może osiągnąć sukces. Każdy z pięciu rozdziałów książeczki to osobny dzień tygodnia, w każdy z tych dni Dawid wypróbowuje nową metodę. Raz chce po prostu pogadać, raz chce być dowcipny, potem chce uwieść koleżankę wiedzą i pilnością w nauce, potem zupełnie przeciwnie – wizerunkiem szkolnego łobuza. Każda z tych prób kończy się spektakularną klęską. Czy to znaczy, że dla Dawida nie ma nadziei? Jak wiemy, czasem przypadek potrafi lepiej zadbać o nasze interesy niż my sami… Książeczka jest bardzo zabawna, celna, a na deser zamieszczono w niej piękny, poetycki skierowany raczej do dojrzalszego czytelnika opis tego, jak fascynujące jest odkrywanie rytuału nawiązywania relacji między chłopcem i dziewczyną. I sam ten śliczny finał jest wart tego, by po niewielką książeczkę Pera Nilssona sięgnąć.
Pocieszamy się, że lepiej późno, niż wcale, jednak czasem co późno, to za późno. I trochę tak właśnie było z lekturą „Accelerando”. Gdybym przeczytała ją wcześniej, zanim poznałam utwory Iana McDonalda, „
Diasporę” Egana, czy „
Perfekcyjną niedoskonałość” Dukaja, z pewnością powieść Strossa zrobiłaby na mnie znacznie większe wrażenie rozmachem wizji, tematyką oraz próbą pokazania ludzkości przekraczającej kolejne progi rozwoju cywilizacyjnego. Tymczasem, znając już sporą część pomysłów, które złożyły się na „Accelerando”, zwracałam większą uwagę na konstrukcję, bohaterów, czy rozwój fabuły, a te niestety nie są tak dobre, jak mogłyby być. Pierwotnie poszczególne rozdziały ukazywały się jako osobne opowiadania, połączone wspólnym światem i bohaterami. Szkoda, że nie poddano ich redakcji, gdyż zwracają uwagę niepotrzebne powtórzenia – przypominanie i wyjaśnianie motywacji oraz powiązań pomiędzy postaciami nie jest konieczne w przypadku tekstów zebranych w jednej książce. „Accelerando” uważam za powieść nierówną. Część pierwsza jest świetna. Zdarza się może parę mniej trafionych pomysłów (homary wydały mi się zbyt inteligentne, a sceny seksu – przerysowane), ale opis świata bliskiej przyszłości jest wyrazisty i przekonujący. Spostrzeżenia autora są celne – sama traktuję swój komputer jako rodzaj egzopamięci, niezbędnej mi do pracy i nie tylko, a Stross przedstawia wiarygodną ekstrapolację tego trendu. Niestety, im dalej od współczesności, tym mniej ciekawie. Kolonizacja okolic Jowisza jest barwna, choć autor pominął kwestię wpływu niskiej grawitacji na zdrowie człowieka, a wiara w elastyczność religii, dostosowywujących się do nowych czasów, wydaje się dziś cokolwiek naiwna. Potem jednak jest już tylko gorzej – wyprawa w stronę tajemniczego obiektu pozostawionego przez obcych jest zbyt podobna do tej przedstawionej w starszej o kilka lat „Diasporze” (przy czym Egan wykazał się większą inwencją twórczą i intelektualnym zdyscyplinowaniem). A gdy już bohaterowie docierają do celu… Dość rzec, że rozwiązanie tego wątku bardzo mnie rozczarowało. Także część trzecia i ostatnia wydała mi się niedopracowana – ot, trochę kolorowych widoczków w rodzaju latających nad Neptunem habitatów, ominięcie bokiem tematyki postludzkich cywilizacji oraz dużo pseudonaukowej paplaniny w stylu „na powierzchni ma wyryte dziwne kwantowe studnie, emulujące egzotyczne atomy”. Pojawia się też nowy bohater, który wypada blado na tle swojej matki i dziadka (zresztą i im nieco brakowało do tego, by zasłużyli na miano pełnowymiarowych postaci). „Accelerando” sprawia wrażenie, jakby autor nie zdołał sprostać własnym ambicjom. Co nie znaczy, że nie jest warte lektury – zwłaszcza, jeśli kogoś interesują kreślone z rozmachem wizje przyszłości.

"Accelerando" dzisiaj jest niemal białym krukiem, podobno znikąd nie da się dostać. Miło przeczytać taką recenzję, nawet po latach.
Na mnie książka wywarła niezatarte wrażenie. Było w niej parę perełek, np. dotyczących ewolucji inteligencji albo ciekawych rozważań (czy syntetyzowana w asemblerze wieprzowina, niepochodząca od prawdziwiej świni, będzie czysta rytualnie?).
Ale zgadzam się, że Stross ma trudności z okiełznaniem własnych pomysłów, chyba podchodzi do nich zbyt entuzjastycznie.