Agata Tuszyńska jest doświadczoną autorką. Na swoim koncie ma kilka biografii, wiersze i reportaże czytane w co najmniej kilku zakątkach globu. Można snuć domysły, na ile praca nad „Rodzinną historią lęku” odmienna była od jej wcześniejszych przedsięwzięć literackich.
Budzenie przeszłości
[Agata Tuszyńska „Rodzinna historia lęku” - recenzja]
Agata Tuszyńska jest doświadczoną autorką. Na swoim koncie ma kilka biografii, wiersze i reportaże czytane w co najmniej kilku zakątkach globu. Można snuć domysły, na ile praca nad „Rodzinną historią lęku” odmienna była od jej wcześniejszych przedsięwzięć literackich.
Agata Tuszyńska
‹Rodzinna historia lęku›
Na okładce rzuca się w oczy pierwsza część tytułu. A więc do czynienia będziemy mieć z „Rodzinną historią”. Historią niezwykłą, gdy zauważyć trzecie ze słów: „lęku”. Wyjaśnienie tytułu może przynieść sięgnięcie do genezy książki. Aga Tuszyńska o swoim żydowskim pochodzeniu dowiedziała się będąc już dorosłą kobietą. Wychowywała się w domu z choinką i opłatkiem, nie chodziła co prawda na lekcje religii, ale przecież nie ona jedna. Książka to sposób poszukiwania przez autorkę własnej zagubionej tożsamości. Historia rodziny, owszem, ale i historia lęku, przed którym chciała pisarkę uchronić jej matka.
Agata Tuszyńska na wiele lat pogrzebała w pamięci tamtą wiadomość. Musiała dorosnąć do przyjęcia zmiany swojego statusu. Zapewne wewnętrzna dojrzałość potrzebna była również do zmierzenia się z tematem i materiałem na tę książkę. Opowiadanie historii życia obcych ludzi zdaje się być łatwiejsze niż szukanie prawdy o własnej rodzinie. Kłopot wydaje się być tym większy, że Tuszyńska pisze o ludziach nie tylko bliskich, ale wciąż żyjących. Na przykład o ojcu, którego antysemickie dowcipy wydają się być niesmaczne, a w kontekście związku z kobietą, która część wojny spędziła za murami getta, wręcz niewyobrażalne. W ocenie najbliższych Tuszyńska dąży do obiektywizmu i szczerości wyznania. Autorka o zmarłych pisze jakby czulej i z większą sympatią – zrozumienie znajduje dla ludzi, których nigdy nie poznała.
Tuszyńska każdy epizod potrafi celnie spuentować, nadać mu przez to wyrazistość. Książka pozostaje w pamięci kilkoma trafnymi fragmentami, szokującym obrazem, niezwykłą historią. Jest w tej opowieści samotny chłopiec krzyczący z balkonu do grupy dzieci, że nie będzie bawił się z nimi, bo jest Żydem i jest ukrywany. Jest historia zasymilowanej Żydówki, która przez całe lata dzieliła męża z kochanką. W jednym mieszkaniu spędzili kilkadziesiąt lat życia. W czasie wojny owa kochanka o „lepszym” wyglądzie poszła zamiast wezwanej żony do siedziby gestapo. Poszła i wróciła! Jest też zapis rzeczywistości niemieckiego obozu dla jeńców wojennych. Tuszyńska nie poprzestaje na serii obrazów, nie przedstawia jedynie faktów, ale stara się dociec psychologicznej motywacji swoich bohaterów, powiązać zdarzenia w logiczny ciąg.
W opowieść o przodkach, w której Tuszyńska snuje dzieje żydowskiej rodziny matki i nieżydowskich korzeni ojca, wpleciony został jeszcze jeden wątek. To historia powstawania książki. Życiorysy trzeba było mozolnie rekonstruować, odszukać świadków, sprowokować rozmowy, zagrzebać się w archiwach. To, co rozwijało opowieść, pasowało w miejsce brakujących do tej pory elementów, stawało się jednocześnie pretekstem do kontaktu z antysemityzmem. Przez to powstały najbardziej przykre fragmenty książki. Swoistą dla nich przeciwwagą jest siła, o której czerpaniu ze swojej budowanej na nowo, a przynajmniej „uprawomocnianej” przez opis świadomości przynależności, opowiada Tuszyńska. W otwartym – bo życie trwa, a autorka nie wyklucza kontynuowania tematu – epilogu następuje kulminacja owej afirmacji poczucia obcości przekutego na elementarną cząstkę swojskości i krótki bilans zysków.
Oprócz tajemnic, które dzisiaj zdają się być nierozwiązywalne, jak dociekanie miejsc wojennego pobytu własnej babki, czy ustalenie chronologii jej okupacyjnych peregrynacji, istnieje w tej książce cała grupa sekretów nieco innej natury. Może ich obecność wynika z charakteru książki i pytania: jak pisać o ludziach wciąż żyjących? Ze scen i wspomnień nie wyłania się na przykład kompleksowy obraz związku rodziców autorki, a szczególnie ich rozstania. Jakby te kilkadziesiąt lat temu wydarzyło się coś więcej, niż Tuszyńska chce powiedzieć czytelnikowi. Dyskrecja? Niewiedza?
Nie ma wątpliwości, że „Rodzinna historia lęku” to książka bardzo intymna, wpisana w nurt upubliczniania osobistych mitów. Polski rynek księgarski nie oferował dotąd zbyt wielu rodzinnych historii. Dla porównania można byłoby przywołać „W ogrodzie pamięci” Joanny Olczak-Ronikier, ale wtedy plastyczność zawartych w niej opisów, a może i same życiorysy, sprawiłyby, że bilans wypadłby na niekorzyść Tuszyńskiej. Mimo nasuwających się podobieństw, obie książki sporo różni… Inna jest pozycja wyjściowa, inna technika pisarska, odmienny nastrój. Tuszyńska mierzy się z polską współczesnością. Można na „Rodzinną historię lęku” spojrzeć jak na rzecz nową i oryginalną. Rzecz wartościową i przejmującą.
