Fantasy ma wiele oblicz. Niekiedy jest tylko maską zakładaną na fabułę, która to byłaby możliwa do opowiedzenia równie dobrze w konwencji westernu czy cyberpunku. Kiedy indziej zaś fabuła tak głęboko wnika w założenia tej odmiany fantastyki, że zmiana maski nie jest możliwa. Marcin Wroński w „Opowieściach z Pobrzeża” (noszących oficjalny tytuł „Tfu, pluje Chlu”) zastosował oba powyższe podejścia naprzemiennie.
Z dziejów piątego żywiołu
[Marcin Wroński „Tfu, pluje Chlu! czyli Opowieści z Pobrzeża” - recenzja]
Fantasy ma wiele oblicz. Niekiedy jest tylko maską zakładaną na fabułę, która to byłaby możliwa do opowiedzenia równie dobrze w konwencji westernu czy cyberpunku. Kiedy indziej zaś fabuła tak głęboko wnika w założenia tej odmiany fantastyki, że zmiana maski nie jest możliwa. Marcin Wroński w „Opowieściach z Pobrzeża” (noszących oficjalny tytuł „Tfu, pluje Chlu”) zastosował oba powyższe podejścia naprzemiennie.
Marcin Wroński
‹Tfu, pluje Chlu! czyli Opowieści z Pobrzeża›
Marcin Wroński dał się poznać Czytelnikom „Esensji” jako współautor
Wielkiego Bestiariusza Praktycznego – serii fantastycznych humoresek, postmodernistycznie podchodzących do symboli, postaci z baśni czy legend. Mieliśmy także okazję zaprezentować opowiadanie „
Co na ziemi, to na niebie…” – jak się okazało, zamykające książkę.
Nim ją jednak zamkniemy, otwórzmy na spisie treści. „Marlo zwany Wężem” jest niemal klasyczną historią detektywistyczną. Oto namiestnik Pobrzeża wysyła swego tajnego agenta (stanowiącego jednoosobowe siły specjalne) „na miasto”, by wyjaśnił zagadkowe zniknięcie jednego z kupców, a zarazem ważniejszych osób w stolicy – portowym mieście Molk. Wyjaśnił, czyli „zrobił co trzeba”, sam zaś pozostając w ukryciu. Z tego to opowiadania pochodzi ciekawy cytat, ustawiający pryzmat spoglądania na przedstawiane historie: „W Molku nie ma magii, panie, tylko mechanika”.
Nie ma magii? Zatem występujące prawie od początku „Marla…”, a szeroko rozwinięte w następnej opowieści (piracki „Bath zwany Dziadem”) myślenie-do byłoby li tylko techniką komunikacji pozawerbalnej? Czemu nie, wszak posługują się nią tak tajni agenci, strażnicy czy nekromanci, jak i zwykły karczmarz, narzucając swymi myślami bajarzowi kiedy i na jak długo ma przestać gadać (wszak puste kufle trzeba napełnić, by interes się kręcił).
Kolejne opowieści z Pobrzeża nieznacznie nawiązują do poprzednich – wystarczająco, by sprawiały wrażenie ciągłości, nie pozbawiając jednak poszczególnych opowiadań miana samodzielności. Wśród bohaterów „Sępów” spotkamy znajome twarze z poprzednich historii, a także tych, o których wcześniej tylko mówiono. „Sępy” wprowadzą na scenę także tych, dla których „Opowieści z Pobrzeża” zalicza się do fantasy – bogów owego świata. A jest ich nieco… Ojciec-Słońce, wieczny łowca, co dzień przemierzający niebo w radosnym polowaniu; jego czterej synowie – bóg wody Chlu, bóg ognia Agni, bóg wiatru Puf i bóg ziemi Erh; duch zarazy – Pomór i inni. Stanowczo nie można powiedzieć, jakoby stali z boku i tylko przyglądali się ludziom – czasem aktywnie włączają się w ziemskie sprawy.
„Kannabi i szósty statek” jest mieszanką dwóch pierwszych historii – mamy tu śledztwo, mamy i piratów. Wąż Marlo wrócił już do swej ukrytej komnaty, dochodzenie prowadzi tym razem Kannabi – pośrednik między kupcami, jednoosobowa wywiadownia gospodarcza. Tymczasem wilki przybierają skórę owcy, a owce szczerzą kły… Finał będzie nagły i krwawy!
Następna opowieść prześmiewa wiele rzeczy, nawet pozostałe historie, choć w sumie traktuje o sprawach poważnych. Już sam tytuł – „Czarny Zawój zwany… Białym Zawojem” – pokpiwa z innych, siermiężnych tytułów opowiadań. Wstęp zaś, rękopis głównego (choć nie tytułowego) bohatera, jest udanym przedstawieniem przeinaczania rzeczy prostych we wzniosłe (lecz tylko w kwestii używanych zwrotów i wyrażeń). Zabieg skreślania pierwszych wersji tekstu i dopisywania innych służy tu jednak także innemu celowi – skutecznemu zaintrygowaniu czytelnika opowieścią, o której zostało napisane i następnie skreślone zdanie zaczynające się od słów: „Jednej tylko rzeczy nie przewidziałem”.
Na scenę wraca wspomniana na samym początku Technika czy też Mechanika. Mistrzowi nekromanckiemu Nzalanowi udaje się połączyć we współdziałaniu dwa człowiecze mózgi: jeden mądry, pochodzący z ciepłego jeszcze trupa, z drugim, otępiałym, którego właściciel oberwał po głowie na wojnie. Ale czy zabieg można zaliczyć do naprawdę udanych? Sprawy lubią się wymykać spod kontroli…
Jeden z krótszych tekstów zbioru, „Torik zwany Wieśniakiem”, jest dla odmiany… bajką. Żeby było ciekawiej, opowiadaną jednocześnie „z dwóch stron barykady”, to jest z punktu widzenia obu jej bohaterów i na ich użytek: człowiek opowiada jak to wykorzystywał gnoma, ów gnom zaś – jak sprytnie wodził za nos człowieka. Bardzo pouczające zestawienie tych samych faktów, widzianych z dwóch przeciwnych perspektyw.
Nzalan zwany Śmierciuchem (z następnego opowiadania pod takim właśnie tytułem) wystąpił już w tylu wspomnianych historiach, że wydaje się być głównym bohaterem całości… A jednak palmę pierwszeństwa należy przyznać całemu miastu. Miastu, które nienawidzi tych, z których usług musi korzystać i słono za to płacić. Mściwemu miastu, które nie wybacza raz doznanych, rzeczywistych czy urojonych, krzywd. Bo czyż to nie grabarz-nekromanta wychodzi zazwyczaj najlepiej na ogarniającej miasto zarazie?
Marcin Wroński nie ustrzegł się jednak poważnych zapożyczeń. „Boih zwany Ulubieńcem” jest niczym innym jak powtórką historii o pobożnym Hiobie, który mimo utraty wszystkiego, co miał, nie przestawał wielbić Stwórcy. Innowacji jest niewiele – poza takimi szczegółami jak liczba bogów i sposób ich ingerencji, może nawet tylko jedna – zdradzona w rozmowie bogów przyczyna ich …lęku przed ludźmi. Bo oto obok czterech żywiołów pojawił się piąty: jak długo jeszcze będzie pokornie składał im ofiary?
Omawiać ostatniego tekstu zbioru nie ma większego sensu, odsyłam do jego lektury w „
Esensji”. Nadmienię tu jedynie, że bogowie wykreowanego świata, wstąpiwszy mocniej na scenę w „Boihu…”, już jej nie opuszczają, przy okazji wyjaśniając tegoż świata genezę. Sam zaś świat… Cóż, po skończonej opowieści istnieje nadal, lecz już nic nie będzie w nim takie samo.
Ciekawa to fantastyka. Marcin Wroński nie ustrzegł się zapożyczeń, za każdym jednak razem wtłaczając w stare formy nieco nowej treści. Humor przeplata się tu z poważnymi sprawami, nigdy też nie możemy być pewni happy endu – ani nawet dożycia głównego bohatera danej opowieści jej końca. Miejscami zabawnie, miejscami mroczno. Jak to w życiu.
