Esensja czyta: Wrzesień 2017 [ - recenzja]Esensja.pl Esensja.pl Zanim ogarnie nas wszystkich jesienna melancholia sprawdźmy co takiego czytaliśmy we wrześniu.
Esensja czyta: Wrzesień 2017 [ - recenzja]Zanim ogarnie nas wszystkich jesienna melancholia sprawdźmy co takiego czytaliśmy we wrześniu.
O ile dobrze pamiętam, to C. S Lewis napisał kiedyś, że książka dla dzieci, która podoba się tylko dzieciom, to zła książka. W myśl tej zasady „Koralina” Neila Gaimana jest opowieścią naprawdę dobrą, bo czytana przez dorosłego również potrafi pochłonąć i przynajmniej na chwilę obudzić wspomnienia głęboko skrywanych lęków z najmłodszych lat. Tytułowa Koralina – dziewczynka bystra, spostrzegawcza, a przy tym niezwykle ciekawska – wciąż poszukuje sposobu, by zabić jakoś wakacyjną nudę. Zbywana przez dorosłych postanawia wcielić się w rolę badaczki. Przeczesując kąt po kącie swój stary, pełen najróżniejszych zakamarków dom, natrafia na drzwi, prowadzące do innego świata. Ta nowa rzeczywistość, przynajmniej na pierwszy rzut oka, wydaje się nieco ulepszoną wersją jej własnego domu. „Drudzy rodzice” sprawiają wrażenie milszych, a jedzenie, które przygotowują dla Koraliny, jest o wiele smaczniejsze. Jednak, jak łatwo się domyślić, szybko okazuje się, że to tylko pozory, a mała dziewczynka wystawiona zostaje na naprawdę ciężką próbę. Gaimanowi doskonale udaje się odzwierciedlić dziecięcy sposób postrzegania świata. Na pozór zmyślone, nierealne „strachy” małej dziewczynki ożywają na kartach książki, zyskując nowy, bardziej rzeczywisty wymiar. Potwory wreszcie „wychodzą spod łóżka”, okazując przy tym zdumiewająco prawdziwe, a senne koszmary zaczynają „ożywać” na jawie. Joanna Kapica-Curzytek [80%] „Guguły” zdecydowanie wymykają się jednoznacznym opisom. Można je odczytać między innymi jako obraz polskiej prowincji widziany oczyma dorastającej dziewczynki, ale będzie to i tak niepełny opis. We wsi Hektary nawet zwyczajne rzeczy stają się czymś niecodziennym. Dzieje się tak za sprawą niezwykłej wrażliwości i wyobraźni narratorki: dostrzegającej wokół wiele szczegółów, uważnej i refleksyjnej. Tyle tu panoramicznych scen i barwnych miniatur. Uwagę przykuwa kształtująca się indywidualność i świadomość głównej bohaterki, a jednocześnie to, że jest ona głęboko zrośnięta z otaczającą społecznością i czuje się częścią świata przyrody, który w „Gugułach” jest mocno obecny. Wioletta Grzegorzewska, snując opowieść o dojrzewaniu, wytycza bardzo subtelną linię pomiędzy tym, co jednostkowe, subiektywne, a tym, co kolektywne. To także dosyć nostalgiczna podróż do lat 80. XX wieku w Polsce. Słychać echa ważnych wydarzeń historycznych, nuty ówczesnych przebojów. Utrwalona w „Gugułach” wizja świata porusza wewnętrznie, fascynuje i urzeka. Książka Wioletty Grzegorzewskiej została w tym roku wydana po angielsku (pod tytułem „Swallowing Mercury”) i znalazła się w szerokim finale międzynarodowej edycji nagrody Bookera (Man Booker International Prize). Kilka tygodni temu ukazała się także w USA. Ostatnimi laty polscy autorzy coraz chętniej sięgają po podkonwencję urban fantasy. Należy do nich także Marcin Jamiołkowski, który zyskał popularność cyklem o magu Herbercie Kruku. „Okup krwi” to pierwszy tom, a zarazem powieściowy debiut tego autora. Zacznijmy od pozytywów – na pochwałę zasługuje wartka akcja, przyzwoity styl, pozbawiony typowych dla debiutantów potknięć i przyjemne osadzenie w „naszej” rzeczywistości. To ostatnie najłatwiej wyjaśnić na przykładzie odwrotnym – otóż są książki urban fantasy, w których szczegółów dotyczących miejsc jest tak niewiele, że akcja równie dobrze mogłaby toczyć się gdziekolwiek indziej. Jamiołkowski często używa nazw własnych, zadbał też o to, by wprowadzić jakiś koloryt lokalny i to poczytuję za zaletę. Wielu recenzentów chwaliło też koncepcję magii. To prawda, że autor miał kilka dobrych pomysłów. Ja jednak jestem po lekturze cyklu o londyńskim czarnoksiężniku Matthew Swifcie (swoją drogą też „ptasie” nazwisko) i to, co tam zrobiła Kate Griffin zmieniło mój sposób postrzegania urban fantasy, a zwłaszcza miejskiej magii. Ktoś mógłby powiedzieć, że nie jest to cykl pozbawiony wad – duża ilość naprawdę długich opisów sprawia, że w przeciwieństwie do „Okupu krwi” książki Griffin czyta się wolno – niemniej dla mnie seria angielskiej pisarki stała się punktem odniesienia. I, niestety, w porównaniu do magii czynionej przez Swifta, zaklęcia naszego rodzimego Kruka jawią się jedynie jako blady cień. Nie porwali mnie stworzeni przez Jamiołkowskiego bohaterowie. Główny, będący zarazem narratorem, został przedstawiony dokładniej, pozostali są dość mocno sztampowi. Intryga jest miejscami, nomen omen (Herbert na co dzień zajmuje się krawiectwem), grubymi nićmi szyta, a pani detektyw wydała mi się postacią jak z filmu na kasecie VHS, a nie z „naszej” polskiej rzeczywistości. Autor zdecydował się na wrzucenie czytelnika w wir wydarzeń, co oznacza także brak dokładniejszej ekspozycji. Niektóre kwestie wyjaśnione zostały w formie retrospekcji, co nie było do końca udanym rozwiązaniem – chodzi mi o osadzenie chronologicznych przeskoków, a także to, że kilkustronicowe wtręty z przeszłości bohatera nie okazały się wystarczające, by przejąć się jego relacjami z krewnymi i znajomymi. W efekcie, gdy pod koniec książki trup ściele się gęściej, niż by się czytelnik spodziewał na podstawie lekkiej, nieco humorystycznej, przygodowej konwencji, śmierć postaci dalszych planów nie budzi głębszych uczuć. Podsumowując – „Okup krwi” to lektura lekka i przyjemna, która jednak nie zagości w mojej pamięci na dłużej. Stąd ocena. Książkę Zuzanny Kisielewskiej przeczytałem wprawdzie z prawdziwym zainteresowaniem, ale mam poważne wątpliwości do kogo „12 półtonów” będzie umiało naprawdę dotrzeć. Według wydawcy jest to pozycja przeznaczona już dla dziewięciolatków, a duży format i przyciągające wzrok kolorowe ilustracje sugerują wręcz, że mogłyby sięgnąć po nią także młodsze dzieci (chyba nawet przedszkolaki!). Obawiam się jednak, że tekst najbardziej zainteresuje raczej zdecydowanie starszych czytelników, którzy lubią muzykę, ale nie mają ugruntowanej wiedzy na jej temat. Nie chodzi nawet o to, że dzieci, które nie uczyły się jeszcze wszak fizyki, będą musiały przyjąć wyjaśnienia na temat fal dźwiękowych raczej na wiarę niż z pełnym zrozumieniem. Znacznie większym problemem jest to, że autorka wielokrotnie przywołuje naprawdę różnorodne utwory muzyczne, których tytuły młodym czytelnikom zazwyczaj kompletnie nic nie mówią. Trudno przecież oczekiwać, aby dziewięciolatek znał zarówno „V Symfonię” Ludwiga van Beethovena oraz „Orfeusza” Claudia Monteverdiego, jak i „Just Dance” Lady Gagi, „Beat it” Michaela Jacksona czy „Hurt” Johnny′ego Casha. W tym momencie wywody autorki – bardzo ciekawe bez wątpienia i poparte jej rzeczową wiedzą – zwyczajnie trafiają w próżnię w przypadku dzieci, które same sięgnęły po tę książkę. W efekcie tej pewnej niespójności warstwy graficznej i tekstu dla młodych czytelników będzie to lektura jednak trochę na wyrost, a z kolei wielu dorosłych po prostu nie zwróci na nią uwagi. A byłoby trochę szkoda, bo Zuzanna Kisielewska pisze naprawdę zajmująco o muzyce, zasypując nas tutaj mnóstwem ciekawostek i niezwykłych spostrzeżeń. ‹Cuda i Dziwy Mistrza Haxerlina› Jacek Wróbel - cena 0,00 zł
|