George R. R. Martin to pisarz, który już podbił serca fanów fantastyki. Niestety, wydawane w ostatnich miesiącach w Polsce starsze powieści autora „Piaseczników” raczej nie ugruntują jego pozycji w naszym kraju. Co gorsza, mogą stać się znakomitym przyczynkiem do jego demitologizacji. „Rockowy armagedon” to bowiem rozdęta do prawie pięciuset stron piramidalna bzdura z życia rockowych weteranów.
Sex, drugs, rock’n’roll & nuda
[George R.R. Martin „Rockowy Armageddon” - recenzja]
George R. R. Martin to pisarz, który już podbił serca fanów fantastyki. Niestety, wydawane w ostatnich miesiącach w Polsce starsze powieści autora „Piaseczników” raczej nie ugruntują jego pozycji w naszym kraju. Co gorsza, mogą stać się znakomitym przyczynkiem do jego demitologizacji. „Rockowy armagedon” to bowiem rozdęta do prawie pięciuset stron piramidalna bzdura z życia rockowych weteranów.
George R.R. Martin
‹Rockowy Armageddon›
George R. R. Martin pisać na pewno potrafi. Udowodnił to nie tylko „Piasecznikami” (które doczekały się w miarę udanej adaptacji filmowej), ale również cyklem „Pieśń Ognia i Lodu”. Jak więc widać, radzi sobie całkiem nieźle w różnych gatunkach fantastycznych. Równie chętnie sięga bowiem po klasyczne science fiction, jak i fantasy. A i to jeszcze nie wszystko. Zapewne nieco zazdroszcząc popularności Stephenowi Kingowi i Anne Rice, Martin pisze od czasu do czasu także horrory. O ile jeszcze wydany w Polsce przed trzema laty „Ostatni rejs »Fevre Dream«” uznać można za dzieło w miarę udane, o tyle opublikowany kilka miesięcy temu „Rockowy Armagedon” wyszedł autorowi – świadomie użyję eufemizmu – średnio.
A szkoda. Bo pomysł wyjściowy nie był wcale taki zły. Głównym bohaterem swojej powieści George Martin uczynił cenionego niegdyś dziennikarza Sandy’ego Blaira. Młodość Blaira przypadła na szalone lata 60., kiedy to w każdym amerykańskim miasteczku można było spotkać watahę hipisów przypalających trawkę, unikających służby wojskowej i słuchających wywrotowej muzyki. Blair był jednym z nich – mieszkał w hipisowskiej komunie, krytykował zaangażowanie Stanów Zjednoczonych w wojnę w Wietnamie i przyglądał się początkom muzycznej kariery kapeli o dźwięcznej, a zaczerpniętej z trylogii mistrza Tolkiena nazwie, The Nazgul. Swoje młodzieńcze ideały przekuł w czyn, kiedy wraz z przyjacielem – hipisem jak i on – założył undergroundowe pismo muzyczne „Hedgehow”. Promowało ono przede wszystkim muzykę psychodeliczną i ostrego rocka, czyli to, co hipisowska młodzież lubiła najbardziej. Następna dekada doprowadziła jednak do naturalnego wymarcia subkultury „dzieci-kwiatów”, które – wkraczając w dorosłość – stopniowo zaczęły stawać się takimi ludźmi, jakich wcześniej nienawidziły. Blair jednak był inny. Wyrzucony z redakcji pisma, które w międzyczasie zmieniło swój profil, postanowił zostać pisarzem. Wydał trzy książki, z których każda następna sprzedawała się gorzej od swej poprzedniczki. Poznajemy go natomiast w momencie, kiedy zaczął pracę nad czwartą powieścią. No właśnie – i tylko zaczął, ponieważ wena opuściła go na dobre.
Gdy eksdziennikarz popadł w depresję, z ratunkiem pojawił się jego dawny kompan z „Hedgehowa”, Jared Patterson. Poinformował go o tragicznej śmierci Jamiego Lyncha – dawnego menadżera The Nazgul – proponując jednocześnie, by Sandy napisał artykuł na jego temat. Blair rzucił się na ten pomysł jak wygłodniały pies na kość i merdając ogonkiem walnął w kąt maszynopis powstającej powieści. Śmierć Lynch miał rzeczywiście paskudną – ktoś wyrwał mu z klatki piersiowej serce, co Blairowi natychmiast skojarzyło się z tekstem jednej ze starych piosenek The Nazgul. Na dodatek morderca umilił sobie jatkę słuchając ich płyty. Tym samym Sandy uznał, że klucz do rozwikłania tajemnicy tej zbrodni kryje się w odległej przeszłości. Chcąc dociec prawdy, pisarz rozpoczął prywatne śledztwo. Oczywiście pierwsze kroki skierował do żyjących jeszcze muzyków The Nazgul. Przemierzając Stany Zjednoczone wzdłuż i wszerz nie zapomniał przy okazji odwiedzić swoich starych kompanów z hipisowskiej komuny. Ot, taka sentymentalna podróż w czasie. Interesująca o tyle, że udało się Martinowi przedstawić kilka ciekawych portretów psychologicznych ludzi, którzy, dorastając, zmuszeni zostali do zaakceptowania systemu, przeciwko któremu kiedyś zaciekle walczyli. Przykre jest jednak, że to jedyne w miarę zajmujące partie liczącej blisko pięćset stron powieści.
Na okładce „Rockowego Armagedonu” umieszczono notę Stephena Kinga, który miał uznać tę powieść za „najlepszy thriller o popkulturze, jaki dotąd napisano?. Jeśli autor „Lśnienia” rzeczywiście coś takiego kiedykolwiek napisał, musiał przeżywać w tym czasie jakiś szczególnie groźny dla jego zdrowia psychicznego atak melancholii. Rockowy światek przedstawiony w powieści Martina niewiele ma bowiem wspólnego z rzeczywistością, o czym można się przekonać sięgając po biografię – koniecznie nieautoryzowaną – którejkolwiek z wielkich kapel przełomu lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych (osobiście polecam historie Led Zeppelin, The Rolling Stones i Black Sabbath). Porównując je z opisami Martina, przekonamy się jak bardzo amerykański pisarz poszedł na łatwiznę, jak koturnowy i rażący sztucznością stworzył świat. Rekordy infantylizmu pobił jednak opisując występy The Nazgul. Proszę, oto próbki: „Utwór osiągnął wyjące crescendo. Wszystkie instrumenty wydawały z siebie przeraźliwy pisk, który nie przestawał narastać”; „Maggio zagrał długi, chwiejny, szalony riff, który drażnił zakończenia nerwowe”. Przez całą książkę nie sposób pozbyć się irytującego wrażenia, że Martin najzwyczajniej w świecie nie… „poczuł bluesa”. Jakby pisał „Rockowy Armagedon” nie z potrzeby serca, ale na czyjeś konkretne zamówienie.
Książka przywodzi na myśl horrory Stephena Kinga. Podobnie zresztą jak czyni to w większości swoich dzieł autor „Miasteczka Salem”, George Martin postanowił mocno rozwinąć wątek obyczajowy powieści. I to – jak już wspomniałem – wyszło mu najlepiej. Gdyby na tym jedynie poprzestał, książkę dałoby się jeszcze uratować. Owszem, ale wtedy nie byłaby horrorem, a przecież Martin założył sobie, że napisze powieść grozy. Wplótł więc w całkiem sympatyczną historię poszukiwania przez Sandy’ego Blaira swoich młodzieńczych ideałów wyjątkowo głupawy i ciężkostrawny pierwiastek niesamowitości. I trafił kulą w płot. Inna sprawa, że strzelał samymi ślepakami. „Rockowy Armagedon” miał przerażać, tymczasem – zamiast wywoływać gęsią skórkę – w całkowicie niezamierzony sposób śmieszy. Najgorsze czeka nas jednak na końcu (jeśli ktoś w ogóle do końca dobrnie). Rozwiązanie intrygi zakrawa bowiem na parodię. I może nawet należałoby uznać tę książkę za tekst parodystyczny, gdyby nie była napisana tak śmiertelnie poważnym, górnolotnym i napuszonym stylem. W efekcie powstało dziełko, które rozczaruje wszystkich – i wielbicieli horrorów (bo nie przeraża), i fanów rocka (bo traktuje muzykę jedynie pretekstowo), i miłośników literatury sentymentalnej (bo inni zrobili to lepiej i mądrzej, nie odwołując się przy tym do ingerencji zaświatów).
PS. Na koniec jeszcze dwie uwagi, kierowane chyba raczej do tłumacza niż autora. Na stronie 21 spotykamy taki oto ciekawy opis: „Okładka [chodzi o obwolutę jednej z płyt The Nazgul] była mroczna i złowieszcza, utrzymana w ciemnych odcieniach czerni, szarości i fioletu”. Zastanowiły mnie zwłaszcza te „ciemne odcienie czerni”… I rzecz druga: w Polsce wyszło już tyle komiksów ze Spider-Manem (filmów nie licząc), że tłumacz powinien wiedzieć, iż pisownia „Spiderman” jest jeśli nie błędna, to odbiegająca od ogólnie przyjętej w naszym kraju.

Ha! Jakoś mi ten tekst umknął lata temu. Może GRRM powinien Toma Wolfe poczytać :)