Jak wiemy, Jacek Dukaj wielkim poetą jest, a „Lód” przeczytać należy. Kiedyś. W więzieniu, bądź w zagrożonej ciąży; na emeryturze to już może sił zbraknie. I zazwyczaj stoi ten nieszczęsny „Lód” na półce, bo jaki jest, każdy widzi… Onieśmielający. Rozsądne argumenty za przyspieszeniem lektury wysuwają mądrzy ludzie w pracach magisterskich, a ja mam tylko jeden, całkowicie nieracjonalny: emocjonalny zachwyt.
Jak wiemy, Jacek Dukaj wielkim poetą jest, a „Lód” przeczytać należy. Kiedyś. W więzieniu, bądź w zagrożonej ciąży; na emeryturze to już może sił zbraknie. I zazwyczaj stoi ten nieszczęsny „Lód” na półce, bo jaki jest, każdy widzi… Onieśmielający. Rozsądne argumenty za przyspieszeniem lektury wysuwają mądrzy ludzie w pracach magisterskich, a ja mam tylko jeden, całkowicie nieracjonalny: emocjonalny zachwyt.
Nie zapowiadało się dobrze. Jestem ścisłowcem nieodwracalnie naznaczonym brakiem receptorów filozofii: mój model po prostu jej nie obsługuje. Mogę się o niej nauczyć, ale zawsze budzi we mnie silny instynktowny sprzeciw. Dodatkowo eksperymenty językowe w prozie zwykle nie wprawiają mnie w zachwyt, choć oczywiście zdarzają się wyjątki. Przekartkowanie „Lodu” pozostawiło mnie z przykrym wrażeniem, że czeka mnie konieczność zanurzenia się w brudną, ponurą literaturę ambitną, której wyznacznikiem będzie odpychająca stylizacja. Myliłam się bardzo!
Spodziewam się, że czytają to raczej osoby nieznające tej powieści, a nie te, które zdążyły już wyrobić sobie własne zdanie, więc zacznę od wyjaśnienia kontekstu – który dla mnie usprawiedliwia wszelkie brewerie językowe, jakich dopuścił się Dukaj. Mniejsza o stosowanie dawnych reguł ortografii, bo to łatwo wrzucić do szufladki „alternatywna wersja historii, w której Rosja z przyległościami tkwi w najlepsze w XIX wieku, mimo że mamy rok 1924”. Chodzi o konsekwentne – od i do pewnego momentu fabuły – stosowanie zamiast narracji pierwszoosobowej dziwnej formy typu „robiło się”, „mówiło się”. Brzmi wyjątkowo pretensjonalnie. Otóż w moich oczach autor się wybronił.
Zacznijmy od tego, że w Syberię, nad Podkamienną Tunguzką, uderzył pewien obiekt. W świecie powieści wywołał narastające zjawisko – Lód właśnie. Rosja zamarza fizycznie, poprzez twory zwane lutymi, wędrujące od miejsca impaktu (za Ostatnią Izotermą), jednak gęściej występujące w okolicach dużych skupisk ludzkich. W efekcie tego mamy Petersburg i inne wielkie miasta pod Lodem, a dookoła Lato. Dopóki ekspres Transsibu nie przekroczy w podróży na wschód granicy Kraju Lutych, tam już wieczna Zima.
Głównego bohatera poznajemy w skutej Zimą Warszawie, żyjącego z dnia na dzień w paskudnej degradacji ubogiego człowieka czasów mocno przedrewolucyjnych. Gorzej, że w jego przypadku to degradacja zawiniona: Benedykt pije i zaprzepaszcza hazardem wszystkie swoje szanse na lepsze życie: szlachectwo, znajomości rodzinne, wreszcie karierę naukową. Jest matematykiem – ot zaleta choć taka, na zachętę dla czytelniczki, załamanej, że znów przed nią setki stron analizowania stanu ducha i duszy niemoralnej kanalii.
Studium upadku młodego Benedykta Filipowicza Gierosławskiego dostajemy w porcjach starannie odmierzonych, rozsypanych jak układanka po całej książce. Nie jestem pewna, czy bohater w pełni się usprawiedliwił – na pewno bardzo tego chciałam, bo kiedy żyje się w czyjejś głowie tygodniami czasu czytelniczego, tak blisko uczuć i rozumowania, w tak niesłychanie intymnym kontakcie, jakie zapewnić mogą tylko „wielkie XIX-wieczne powieści” – bo tak właśnie klasyfikuję „Lód”: jako „XIX-wieczną powieść rosyjską” – wtedy naprawdę czytelnik woli odnaleźć w bohaterze choć pozory moralności i charakteru.
Jedno trzeba Benedyktowi przyznać: o ile jechał Transsibem całkowicie jeszcze rozchwiany, podatny na wpływy otoczenia jak bezwolna glina formowana przez błahe przypadki, telepany napadami nerwicy i fobii społecznej, w bezwzględnej niewoli wstydu, o tyle w Kraju Lutych „zamarzł” już jako człowiek bardziej zdecydowany w swych celach (oczywiście przede wszystkim w tym jednym, najmocniej sformułowanym: wypowiedzianym na głos „odnaleźć ojca”). Rozstrzygając wątpliwości na korzyść dla bohatera, potraktujmy to jako metaforę dojrzewania i wyzwalania się poprzez własną sprawczość, wybory i czyny z tragicznych skutków traumatycznego dzieciństwa i młodości.
Jednak zanim Benedykt wyruszy, jeszcze chcąc, nie chcąc: na rozkaz carskich urzędników, na poszukiwanie ojca-zesłańca, dowie się o nim, że „rozmawia z lutymi”. To stwierdzenie w świecie powieści nie do wyobrażenia. Czym są lute? Czyżby istotami? Brednie. To zjawisko przecież! Ale jego natura umyka nauce. Benedykt, wywleczony przez uprzejmych „smutnych panów” ze swojej meliny, ma przebłyski racjonalnego rozumowania i dochodzi do konkluzji, że tak jak o lutym nie sposób powiedzieć, że myśli i przewiduje, tak i o człowieku może nie należy. Mróz narósł na szybie w kształt kwiatu nie dlatego, że chciał, tylko bo „ochłodziło się”. Młody Gierosławski uznał – z całą szeroką interpretacją filozoficzną i psychologiczną tego faktu – że on również nie istnieje, a jeżeli coś robi, to nie on, a jedynie „zrobiło się”. Zaszło zjawisko.
Ku swojemu ogromnemu zaskoczeniu uznałam takie właśnie wyjaśnienie wydumanej stylizacji „Lodu” za całkowicie uzasadnione, logicznie podane i co najdziwniejsze – zupełnie przezroczyste w całej dalszej lekturze. Nie potykając się więc o główny rdzeń narracyjnych wygibasów, popłynęłam w zachwycie nad neologizmami i użyciem pewnych słów w taki sposób, że zostaną już ze mną, jak ta wspomniana wyżej Ostatnia Izoterma. Lute – twory nieznanej fizyki, pełznące i przemrażające wszystko na swej drodze, opisywane są przy tym wielokrotnie w przepiękny, malarski sposób. Czytelnik rozumie, że działają na niektórych ludzi jak lampa na ćmy – dążą ku nim, podchodzą jak najbliżej, oswajają się z nieludzkim mrozem („My nie marzniemy”) i giną „wchodząc całymi wsiami w soplicowa” na pewną śmierć. Soplicowo jako nazwa opuszczonego gniazda lutych. Koronny dowód na to, że język kształtuje człowieka i literatury nie da się w pełni przetłumaczyć. Soplicowo. Znów: niewinna zabawa językiem zdaje się skręcać w nieznośną symbolikę, ale jakiś cudem nie przekracza granicy kiczu.
„Lód” jest powieścią bardzo plastyczną, piękną w sensie estetyki wizualnej, opartą na obrazach. Idee opakowane są w metafory: Zima jako logika dwuwartościowa, Lato jako logika rozmyta, wielowartościowa, łącznie z budzącym uśmiech znacznikiem przejścia z jednego stanu w drugi – w Zimie ponoć nie działają kwantowe sztuczki i nie zobaczymy interferencyjnych prążków światła. Oczywiście to tylko symbol i nie należy wyciągać z tego jakichś pseudonaukowych wniosków co do pełnej natury nowej fizyki Kraju Lutych, ale właśnie – symbol wizualny. Podobnie jak ćmiatło – zaprzeczenie światła, rzucające… świetliste świecienie, a powstałe, gdy zapali się ćmieczkę czyli świeczkę z drobinami tungetytu, minerału z miejsca impaktu. Na niebie grają nienaturalne, przyprawiające o obłęd zorze.
Syberyjscy szamani wędrują z lutymi „po drogach mamutów” w wiecznej zmarzlinie, Transsib pędzi przez tajgę – z jej majaczącymi na horyzoncie łunami pożarów, Bajkał trwa skuty Lodem, prześliczna córka gubernatora tańczy w pałacu z zimnaza (przemrożonego stopu, bogactwa Lodowego Irkucka) wysoko, wysoko nad śnieżną zawieją przetaczaną syberyjską wichurą pod szklaną podłogą sali balowej. Doktor Tesla i jego – tak z nagła – przyjaciel, Syn Mroza, nasz Benedykt używają opartego na czarnej fizyce aparatu do odćmieczania i zaćmieczania swoich umysłów. Kapitalna metafora twórczego rozdygotania, rozszerzającego horyzonty ponad wyobrażenie, lecz uniemożliwiającego przewidywalność i stałość. Chcielibyśmy na zawołanie dawkować sobie kreatywność i stabilność charakteru, czyż nie?
To są wszystko bardzo silnie przemawiające do wyobraźni obrazy czy sytuacje, które odsyłają pamięć czytelnika do stojących za nimi koncepcji. Bez urody tych opisów „Lód” straciłby w zasadzie całą siłę rażenia, stałby się niewiele wnoszącym eksperymentem myślowym. Dzięki pięknu błaha żonglerka matematycznymi i filozoficznymi pojęciami staje się olśniewającą literaturą.
Jest też nieśpieszną, staranną powieścią psychologiczno-moralną i w tej warstwie również się sprawdza. Benedykt – Syn Mroza – to postać, która mogła całkowicie zatracić swój ludzki aspekt w tym, że ma zbadać zagadkę i odmienić postać świata. Matematyk Historii, od którego oczekuje się, że skoro jego ojciec zdaje się komunikować z lutymi – to niechże tu zmrozi mocniej, tam słabiej, niechże zaprowadzi wreszcie Odwilż (niech Warszawa będzie jak Paryż tak pięknie już pędzący w „realny” wiek XX! Niech Polska się odrodzi!) albo – niech Bóg nas od Odwilży broni (skoro Syberia tak kwitnie na produkcji zimnaza i monopolu na tungetyt). Benedykt Filipowicz jest początkowo kompletnie zagubiony, lecz później – z dala od wódki, kart i traum nieudanie rozpoczętego własnego życia – wpada w hazard polityczny, starając się ograć najlepszych.
Towarzyszące mu postaci poboczne również dostają – każda na swoją miarę i rolę – uwagę nieskończenie cierpliwego narratora. Spotkałam się z opiniami, w których wskazywano, że niektóre części „Lodu” są zbyt rozwlekłe. Przyznam, że nie umiem sama dokonać takiej oceny – raz zaakceptowawszy tempo narracji, nastawione na poświęcanie należnej ilości czasu wszystkim kolejnym zdarzeniom, nie potrafię dostrzec sugerowanych przez tych czytelników zaburzeń w strukturze. Na poziomie portretów bohaterów dalszego planu nie dziwią mnie suchotnicze panny, prostytutki zabójczynie, uczeni, urzędnicy, kapitaliści, wojskowi, katorżnicy, sekciarze, Rasputin, stara para książęca, Piłsudski jako syberyjski terrorysta dywersant na japońskie zlecenie, rewolucjoniści ani tropiciele Tunguzi. Zdziwiła mnie czułość, z jaką Dukaj opisuje dzieci, i delikatna rozkosz życia w rodzinie, w której wszystko toczy się, jak powinno – czas tak cenny dla Benedykta, który nigdy wcześniej nie miał szans tego doświadczyć.
Dukaj napisał powieść totalną – jest ona tym wszystkim, co o niej piszą, jednocześnie. Wielką moralistyczną powieścią „rosyjską”, w której bohaterowie toczą poważne dyskusje o polityce, Bogu i nauce, a jest to wszystko pisane z pozycji nadal XIX wieku, w którym Historia zależy od Lodu. Jest to twarda science fiction budująca na jednym wątku fantastycznym całą wysnutą z dawnych teorii naukowych czarną fizykę (a co by było, gdyby Goethe jednak miał rację co od natury światła?) i jej historiozoficzne konsekwencje.
Jest też „Lód” psychologiczną opowieścią o losach konkretnego człowieka, nawet jeżeli to, czego zdarzy mu się doświadczyć, przekracza kondycję czysto ludzką. Jest grą z naszym postrzeganiem Rosji – obcej i zatrważająco nieobcej, doświadczanej w kolejnych pokoleniach. Przekazywana we własnej rodzinie opowieść o kimś, kto za cenę oddanego na ulicy sygnetu uszedł z ogarniętego rewolucją Petersburga, pozwala łudzić się, że autor zachował nierealistyczną łaskę dla ulubionych bohaterów.
Przy tym Dukaj to autor, któremu się wierzy. Jeżeli opowiada o geologii i hydrologii rejonu Bajkału, czy wtrąca długą dygresję o bitwie morskiej w wojnie z Japonią (co jest wbrew pozorom nie pustoslowiem, lecz plastyczną metaforą życia w pewności Zimy lub niepewnej grozie Lata) – to wierzymy, że wie, o czym pisze. Z „Lodu” bije ogrom wiedzy, nie nachalnej, nieużywanej dla popisu erudycyjnego, lecz wynikającej naturalnie w kreacji świata, w tym, co mówią bohaterowie (bo są, kim są), w tym jak mówią – zruszczoną, pełną zapożyczeń polszczyzną.
Czy przemiana Benedykta z upodlonego pijaka w Matematyka Historii powinna mnie cieszyć, czy przerażać, to jedno. Drugie – że zachwyciła mnie opowieść o Ojcu Mrozie, co chadzał z lutymi w lodowym pochodzie, o doktorze Tesli, który szyfrował wiadomości w rytmie Młota Ćmieczy, czytelne w fazach niemożliwych prawdopodobieństw, i o pannie Jelenie z sanatorium Lodu, na czarodziejskiej górze w białej mgle.
Nie pamiętam już, kiedy jakaś powieść zrobiła na mnie tak ogromne, całościowe wrażenie. I tak już zostanie – zamarzło.

Przygnębiające jest to, że Dukaj od 10 lat nie napisał porządnej powieści. Czy ktoś wie, jakie są losy "Rekursji"?