Gdyby „Z głębokości” Rafała Dębskiego powstało jakieś pięćdziesiąt lat temu, może byłoby w nim jeszcze coś ciekawego dla odbiorcy. Mamy jednak 2017 i cóż – miałkość widzę, niestety.
Roślina czy zwierzę albo ból biologa
[Rafał Dębski „Z głębokości” - recenzja]
Gdyby „Z głębokości” Rafała Dębskiego powstało jakieś pięćdziesiąt lat temu, może byłoby w nim jeszcze coś ciekawego dla odbiorcy. Mamy jednak 2017 i cóż – miałkość widzę, niestety.
Rafał Dębski
‹Z głębokości›
Lektura „Z głębokości” przypomniała mi po raz kolejny, dlaczego rzadko sięgam po SF. Jest mi bowiem szczególnie trudno znieść toporną warstwę „science”, a niestety niewielu autorów zadaje sobie trud, żeby przed napisaniem powieści zrobić solidny research. Nastawienie tej konwencji „w przyszłość” oznacza dla mnie to, że pisarze powinni starać się być na bieżąco ze stanem nauki (przynajmniej w tych kwestiach, które zamierzają poruszyć), a także nie powielać pomysłów. A jeśli już, to przynajmniej nie starać się przedstawiać wielokrotnie zgranych klisz jako rzeczy, którym bohaterowie niezmiernie się dziwią. Zwłaszcza, gdy sięga się po tak ograny temat, jak pierwszy kontakt. Z łezką w oku wspominam takie książki jak „Mówca umarłych” Orsona Scotta Carda (która ukazała się w oryginale w 1986), czy „Diasporę” Grega Egana (z 1997) – o ileż tam było więcej nowatorskich koncepcji dotyczących obcych form życia. W porównaniu z nimi powieść Rafała Dębskiego wypada biednie, a niestety nie broni się innymi elementami autorskiej kreacji, choćby takimi jak portrety bohaterów czy zajmująca fabuła.
W świecie stworzonym na potrzeby cyklu, którego „Z głębokości” jest pierwszym tomem ludzkość z powodzeniem kolonizuje kosmos. Od czasu do czasu natrafia na planety, na których istnieje życie, co jednak nie przeszkadza terraformowaniu ich. Fabuła pierwszego tomu opisuje przybycie naukowo-wojskowej ekspedycji na kolejne takie ciało niebieskie – bohaterowie mają zbadać, jak bardzo nowy świat nadaje się do eksploatacji. Tymczasem, okazuje się, że ludzie nie są jedynym zaawansowanym technologicznie gatunkiem, który chciałby korzystać z zasobów planety.
W skład ekspedycji wchodzą oczywiście egzobiolodzy i to podobno dobrzy w swoim fachu. Szkoda, że ci naukowcy przyszłości dysponują wiedzą, jaką wynosiło się z liceum jakieś dwadzieścia lat temu. Podejrzewam, że wielu czytelników nie zrozumie mojej frustracji, niemniej postaram się wyjaśnić temat, zwłaszcza, że zagadnienia są ciekawe. Na przykład irytujące dla mnie były frazy „badacze nie zdołali jeszcze nawet ustalić, czy zjawisko to należy do świata zwierząt, czy to raczej drapieżne rośliny”, „tutejsza przyroda jest straszliwie nudna. Niby mamy dziwaczne kształty i formacje, niektóre twory ewolucji trudno zaklasyfikować do świata roślin albo zwierząt, ale nic się nie dzieje”
1) i dalej w ten deseń „obiekt (…) wygląda na zwierzę lub roślinę” (no tak, to bardzo wiele mówiące naukowe spostrzeżenie). Podobne frazy pojawiają się jeszcze kilka razy. A teraz gorąco zapraszam do obejrzenia sobie
uproszczonego drzewa filogenetycznego (czyli diagramu obrazującego pokrewieństwo pomiędzy poszczególnymi grupami systematycznymi) organizmów żywych i odszukania na nim roślin i zwierząt.
Tu natomiast można znaleźć już dokładniej rozrysowane zależności dla jednego z trzech głównych gałęzi tego drzewa – królestwa eukariontów, czyli organizmów, których komórki posiadają jądro komórkowe. Także proponuję poszukać sobie na tym rysunku roślin i zwierząt. Do czego zmierzam – rozumiem, że w szkole zwykle uczyliśmy się na zasadzie rośliny, zwierzęta, bakterie, czasem też nieco o grzybach i kilku przykładach pierwotniaków
2). Ale to zaledwie maleńki wycinek możliwej różnorodności.
Ktoś, kto chciałby zajmować się egzobiologią – czy to czysto teoretycznie, jak teraz, czy praktycznie – w świecie SF, gdzie życie na innych planetach naprawdę istnieje, musi zdawać sobie sprawę z tej różnorodności, bo przecież powinien mieć umysł otwarty na zupełnie nowe rozwiązania. Gdy czytałam artykuł poświęcony możliwości powstania życia opartego na węglu gdzieś indziej w kosmosie, autorka omawiała nie tylko szlak asymilacji nieorganicznego węgla typowy dla roślin, ale i pozostałe pięć poznanych do tej pory, plus dwa kolejne, pozwalające na wykorzystanie do budowy własnego ciała węgla pochodzącego z takich związków, jak metan, metanol, czy formaldehyd. Chodzi o to, by zobaczyć jak najrozmaitsze sposoby, na jakie życie może „osiągać swoje cele”.
Z innych zwierzęco-roślinnych zdziwień: „komórki przypominające nerwowe łączą się z roślinnymi. (…) Wygląda to na wykorzystywanie prądu”. To jeszcze nie jest powszechna wiedza, ale rośliny wykorzystują do przesyłu informacji potencjały czynnościowe powstające i rozprzestrzeniające się na takiej samej zasadzie, jak te w naszym układzie nerwowym
3). Tyle że nie mają do tego wyspecjalizowanych tkanek, a sygnał idzie na dalsze dystanse wiązkami przewodzącymi, które przewodzą także substancje pokarmowe. Ba, nasi zieloni krewni mają nawet kilka rozmaitych typów aktywności elektrycznej. Choć sprawa stała się modna dopiero w XXI wieku, gdy ukazują się książki o elektrofizjologii roślin czy komunikacji roślin, impulsy elektryczne u roślin owadożernych (znanych z tego, że niektóre z nich wykazują szybkie reakcje, jak choćby zatrzaskujące się liście-pułapki muchołówki) badał już Karol Darwin. Jeśli ktoś ciekawy, zachęcam do
odwiedzenia strony, gdzie można sobie zobaczyć filmik, na którym mierzony jest taki sygnał powstający w liściu mimozy w odpowiedzi na potrącenie. Pozwolę sobie dodać, że znane są przypadki, gdy drzewa (młode świerki np.) zrastają się korzeniami i przesyłają sobie impulsy elektryczne między osobnikami. Zatem, naukowiec przyszłości raczej nie powinien być zdziwiony.
Wreszcie zdanie „w organizmach zwierzęcych komórki nerwowe nie łączą się w dosłownym tego słowa znaczeniu (…) zawsze pozostaje między nimi minimalna przestrzeń” jest o tyle nieprawdziwe, że bohater podaje opis synapsy chemicznej, podczas gdy w układach nerwowych zwierząt występują również tzw. synapsy elektryczne, gdzie komórki stykają się ze sobą błonami, które z kolei przebite są specjalnymi kanałami (to tzw. połączenia szczelinowe, zwane też połączeniami
typu neksus).
Kończąc już pastwienie się nad szczegółami dotyczącymi wiedzy
4) – pojawiają się inne kwestie. Takie, jak choćby chmury unoszących się nad oceanami organizmów, dla których wedle autora woda jest trująca. Tylko że te organizmy żywią się morskim planktonem, a trudno sądzić, że organizmy te nie zawierałyby w swoich ciałach wody. Poza tym przecież powietrze nad oceanem jest nasycone parą wodną, a co jakiś czas padają deszcze.
Wracając do bardziej ogólnych kwestii
Jeśli chodzi o obcą rasę inteligentną, Rafał Dębski starał się nadać jej nieco egzotyki, ale że na razie nie udzielił wyjaśnień, czym jest substancja, której niezbędnie potrzebują do życia (magma?), trudno mi oceniać całą koncepcję. W każdym razie obcy przypominają ludziom ameby, a członkowie ekspedycji wymieniają się uwagami, jak brzydcy im się wydają przybysze i jak to nie mogą się przyzwyczaić do ich wyglądu. Trochę to dziwne u naukowców-odkrywców, tym bardziej żyjących w uniwersum, gdzie na innych planetach znajdowano już życie.
Kolejne ogromne zdziwienie światłej ekipy – obcy korzystają z organicznej technologii. Zlitujmy się wszyscy wraz, takie pomysły pamiętam z SF z czasów mojego dzieciństwa, skąd więc to zdumienie ludzi przyszłości?
Wszystkie te dziury, powtórki i marny poziom merytoryczny mogłaby uratować jakaś interesująca fabuła, a także – właściwie przede wszystkim – bohaterowie. Niestety, jeśli chodzi o to pierwsze, czytelnik otrzymuje jedynie sam początek historii i kończy lekturę z uczuciem zawodu, gdyż autor nie udzielił żadnego z oczekiwanych wyjaśnień, zabrakło też choćby pomniejszego rozstrzygnięcia. Z postaciami jest jeszcze gorzej – Dębski wprowadza na arenę mnóstwo postaci (wyprawa liczy kilkadziesiąt osób ze strony ludzkiej), które trudno zapamiętać i odróżnić od siebie. Bardzo to dziwi, zważywszy na duży dorobek autora.
Najgorsze w tym wszystkim są drewniane dialogi i sprawiające wrażenie sztucznych relacje między bohaterami. Czytanie o tym, jak oni się przekomarzają, docinają sobie, czy kłócą jest miejscami mocno zniechęcające. Bywa, że aż się przykro robi, jak któryś palnie coś, co w zamierzeniu autora miało być dowcipem, czy ciętą ripostą. Albo scena, gdzie naukowcy organizują spotkanie w celu omówienia najnowszych danych, a które kończy się gremialnym obrzucaniem się inwektywami. Daleka jestem od twierdzenia, że wszyscy ludzie z tej branży są kulturalni, porządni i powściągliwi – ale generalnie starają się uchodzić za dobrze wychowanych i nie spotkałam się z sytuacją, by w większym gronie wyzywano się od idiotów.
Na podstawie tomu pierwszego trudno mi orzekać, jak cykl się rozwinie. Sądzę, że autor zaplanował na przyszłość jakieś wydarzenia w większej skali, jednak „Z głębokości” nie zachęciło mnie do sięgnięcia po części kolejne.

1) Marny to naukowiec, który znalazłszy na obcej planecie życie stwierdza, że jest ono nudne.
2) Które to pierwotniaki okazały się być tak naprawdę określeniem na dziesiątki odlegle ze sobą spokrewnionych grup organizmów.
3) Różnice dotyczą szczegółów maszynerii biochemicznej wykorzystywanej do tego.
4) Znalazłoby się więcej przykładów, ale i tak już wyszło długo.
Lubię takie recenzje, konkretne i na temat, bez lania wody.