Uniwersum Gwiezdnych Wojen, za dawnych dobrych czasów oglądane jedynie podczas kinowych seansów, nie od dziś cieszy się zainteresowaniem rozmaitych (niekiedy znanych) pisarzy.
Grzegorz Wiśniewski
Czarne chmury a la Lucas
[Alan Dean Foster „Nadchodząca burza” - recenzja]
Uniwersum Gwiezdnych Wojen, za dawnych dobrych czasów oglądane jedynie podczas kinowych seansów, nie od dziś cieszy się zainteresowaniem rozmaitych (niekiedy znanych) pisarzy.
Alan Dean Foster
‹Nadchodząca burza›
Polityka wydawnicza firmowana logiem Lucas Books niemal od zarania serii służyła z jednej strony eksploatacji rozmaitych wątków i postaci pokazanych na ekranie, z drugiej poszerzaniu świata „Gwiezdnych Wojen” o zupełnie nowe, na nowo obmyślone miejsca i bohaterów. Po początkowych publikacjach wydawało się, że nie będzie to łatwe. Książki Briana Daleya na przykład, napisane jeszcze w latach osiemdziesiątych, przeszły właściwie bez echa – w każdym razie na tyle wyraźnego by zachęcić do inwestycji w fabularne publikacje dotyczące świata Gwiezdnych Wojen.
Zapewne gdy na początku lat 90-tych George Lucas podjął decyzję o wypuszczeniu próbnego balonu w postaci trylogii Timothy Zahna, zapewne sam nie spodziewał się z jakim zainteresowaniem się owo przedsięwzięcie spotka. Kiedy jednak publikacja spotkała się z żywym zainteresowaniem, nie zasypiając gruszek w popiele postanowiono przekuć jednorazowy sukces w coś bardziej trwałego. Książki, których akcja rozgrywa się w uniwersum Gwiezdnych Wojen zaczęły pojawiać się masowo.
Trudno się dziwić, że przy okazji premiery kolejnej, drugiej części cyklu Gwiezdnych Wojen zapadła decyzja, by koniunkturę wykorzystać w sposób bardziej zdecydowany niż przy poprzednich razach i obok starannie zaplanowanej nowelizacji, dać czytelnikom jej prequel. Realizacji tego zadania podjął się znany autor, od samego właściwie początku związany z książkami spod znaku Star Wars – Alan Dean Foster.
„Nadchodząca burza” czerpie nieco z wzorów fabularnych nakreślonych w „Mrocznym widmie”. Główną osią fabuły nie jest – jak to dotąd często bywało – bezpośrednie, militarne zagrożenie ze strony potężnego wroga, lecz polityczna intryga w zamiarze mająca wywołać efekt domina pośród zainteresowanych secesją planet wchodzących w skład Republiki Galaktycznej. Świadomość faktu istnienia niedostrzegalnych na pierwszy rzut oka powiązań leżącej na uboczu planety Ansion z resztą galaktyki, popycha do działania zarówno polityczne stronnictwo secesjonistów, jak i Radę Jedi. Ci pierwsi, korzystając z prostych narzędzi w rodzaju skorumpowanego Hutta i jego popleczników, bez pardonu próbują wykorzystać sytuację. Zadanie Jedi, przysłanych na planetę jest bardzo delikatne, a przez to dużo bardziej skomplikowane – ansoniańske społeczeństwo nie sprzyja bowiem delikatności. Na szczęście do ważnej misji wybrano nie byle kogo – parę mistrzów Jedi, Luminarę Unduli i Obi-Wana Kednobiego wraz z padawanami – Barissą Offee i Anakinem Skywalkerem. Na tę czwórkę na Ansionie czekają już porywacze, oszuści, niebezpieczne stworzenia i zwaśnione klany pogrążone w zajadłej wojnie – a czas na interwencję jest bardzo ograniczony, bo globalne głosowanie nad pozostaniem w Republice lada dzień.
Wypada docenić wysiłki Alana Deana Fostera, starał się brak epickiego rozmachu zastąpić w wątku posmakiem wielkiej polityki. Niestety nie do końca mu się to udało. Regularnie i dobitnie zdarza mu się nadmieniać o kluczowej pozycji Ansionu w łańcuchu sojuszy, nie zadaje sobie natomiast trudu by gdziekolwiek nakreślić pełniejszy polityczny obraz, na tle którego czytelnik mógł ową istotność zobaczyć. Również przygody, jakie stają się udziałem Jedi, nie są w stanie czytelnika nadmiernie poruszyć – robią wrażenie bardzo kameralnych i służą raczej rozbudowie świata przedstawionego niż celom fabularnym. Zastrzeżenia można mieć także do końcówki, gdzie wydarzenia nagle zaczynają toczyć się w zdumiewającym tempie, chociaż nic dotąd na takie przyspieszenie nie wskazywało. Najciekawszą sceną w moim odczuciu okazują się „występy” Jedi w obozie Alwarich, gdzie wyraźniej niż w reszcie książki czuć pewną poetykę i nastrój nie nastawiony bezpośrednio na akcję.
Pewne zastrzeżenia można mieć także do redaktora i tłumacza. W tekście zdarzają się niezręczności językowe, niektórych zdań nie da się po prostu gładko przeczytać. Tłumaczka (Aleksandra Jagiełowicz) powinna chyba jednak co nieco doczytać („task force” to polsku nie „siły zadaniowe”, lecz „zespół uderzeniowy”).
Mimo wad „Nadchodząca burza” dostarczy zainteresowanym sporo wrażeń i doda kolejny klocek do świata Gwiezdnych Wojen. Nowi bohaterowie, nowe istoty, nowe odzywki. Kawał rozrywkowej lektury.
