Debiutancka powieść Istvana Vizvary łączy stylistyki znane już czytelnikom z jego opowiadań: dość oniryczne wątki obyczajowe w realiach science fiction oraz surrealistyczną groteskę z domieszką prowokacji.
Smok w szkatułce
[Istvan Vizvary „Vivo” - recenzja]
Debiutancka powieść Istvana Vizvary łączy stylistyki znane już czytelnikom z jego opowiadań: dość oniryczne wątki obyczajowe w realiach science fiction oraz surrealistyczną groteskę z domieszką prowokacji.
Na wstępie poczynię istotne zastrzeżenie: w prozie zawsze będę szukać raczej spójnych światów niż błyskotliwych konceptów. Mam wrażenie, że jest to kluczowa różnica w odbiorze literatury, która na przykład sprawia, że czytelnik podobny do mnie będzie bardzo ostrożnie podchodził do groteski i zamiast cieszyć się czerpaną z niej intelektualną rozrywką bądź refleksją, poskarży się żałośnie: „Ale to nie było naprawdę!”.
Otóż „Vivo” to taka historia, w której odbiorca nastawiony na nieustanne skanowanie w tle w poszukiwaniu owego „naprawdę” nie będzie miał łatwo. Jednak wydaje mi się, że Vizvary zachował delikatną równowagę pozwalającą uczynić atrakcję z tego niedookreślenia, niedosytu poczucia, że oto uchwyciliśmy wreszcie, jakiego rodzaju jest to książka. Jakiego rodzaju konwencja.
Z jednej strony mamy wielość światów. Jak w kryminale, kiedy należy porządkować sobie w głowie wskazówki „kto zabił”, tak tutaj przez sporą część lektury będziemy przypominać sobie, na którym poziomie zagnieżdżonych szkatułkowo światów rozgrywają się kolejne wątki. Zasadniczo chodzi o tytułowe „vivo” – formę wirtualnej rzeczywistości służącej rozrywce bądź stanowiącej substytut nieśmiertelności po zeskanowaniu umysłu klienta do domu spokojnej starości o wdzięcznej nazwie „Forever”. Jednak im dalej w las, tym bardziej cała ta zabawa zaczyna zahaczać o problem światów równoległych. O ile oczywiście w ogóle oczekujemy, że którykolwiek z nich jest „nasz”.
To jest więc pierwszy poziom, gdy potrzeba zahaczenia umysłu o jakieś przewidywalne pewniki okazuje się kiepskim kluczem do powieści. Drugim jest stylistyka: część wątków jest bardzo serio, z żartami, ale nie łamiącymi narracji obyczajowej – o dziwo nawet tam, gdzie obyczajowość polega na wędrowaniu pod smoczą jamę w poszukiwaniu zielska do magicznych rytuałów. Jest vivo rozrywkowe w klimatach klasycznego RPG, ktoś się w nie wciela, czytelnik stoi mocno na swoim konwencjonalnym gruncie także, gdy bohater akurat leci na wyjątkowo wygadanej karamodliszce. Która jest równocześnie znajomym z… jego wersji „reala”.
Jednak w innych wątkach naszym narratorem (wrogo?) zawładnął duch Istvana Vizvary z jego drapieżnych groteskowych miniatur. Śmieszno jest i straszno, z akcentem na straszno. Nawet styl się zmienia. Diaboliczny, opętany (poniekąd dosłownie) psychiatra z mózgiem uszkodzonym w procesie skanu do vivo wyczynia najgorsze brewerie, w ramach perwersyjnych subświatów lub co gorsza dopuszczając się gwałtu w swojej własnej rzeczywistości. No właśnie. Dlaczego „co gorsza”? Vivo to nie jest gra. Świetna scena, w której pewna krawcowa ogląda opuszczony pokój swojego ojca w domu „Forever”, pokazuje, że „ludzie z vivo” nie są „postaciami”. Ojciec krawcowej żyje swoje życie, a nie tylko pojawia się z niebytu w chwilach spotkań z nią. A zatem czyny psychiatry-psychola należy oceniać nie kategoriach, w którym ze światów zostały popełnione, a także niekoniecznie – jak bardzo były perwersyjne – lecz chyba jedynie według oczywistej zasady naszej moralności: zgody i krzywdy (lub ich braku).
Nie jest to więc książka, która pozwoli wygodnie zanurzyć się w świat i udawać, że jest niezmienny, a powieść to zwierciadło obnoszone po tamtym – choćby nie wiadomo jak dziwacznym, lecz jednak przewidywalnym – gościńcu. Między czytelnikiem, a bohaterami, nie mówiąc już o fabule, jest cały czas bariera umysłowej łamigłówki. Czyli nie jest to dokładnie taki typ fantastyki, jaką lubię najbardziej. Mogę przeczytać, docenić i błyskawicznie zapomnieć, o czym to właściwie było – ponieważ nie zwiążę się z książką w żaden sposób emocjonalnie.
Tutaj jednak owszem, nie pamiętam każdego zakrętu intrygi (która jest w stosunku do całości może nie pretekstowa, ale raczej służebna), lecz zostały mi w oczach postaci i obrazy. Kluczowe dla „Vivo” są fragmentaryczność, mozaikowość i zmienność (w obrębie tekstu: stylu, konwencji, bohatera), spięte rozgrywającym się na wszystkich poziomach zagnieżdżenia, no dobrze, użyję tego słowa: questem. Zadaniem, które używa mechanizmów świata „science fiction w Londynie”, żeby rozwiązać problem rodem z „rubasznego RPG o smokach”.
Co jednak wydaje mi się w „Vivo” „naprawdę”, to elementy tej mozaiki, kiedy narracyjna kamera robi na nie zbliżenie. Krawcowa retro w świecie drukowanych w 3D strojów, potraw i przedmiotów codziennego użytku (Lecz uważaj, co drukujesz! Wielki Brat pilnuje, czy zamówienie nie dowodzi, że popełniasz właśnie przestępstwo). Pani już niemłoda, wykonująca zawód równocześnie absurdalny i bardziej „normalny” niż wszystko, co poza tym zdarza się w jej życiu. Samotność, zbliżająca się starość, ojciec w „Forever”, wyobcowanie, zdolność do refleksji. Opis cielesności pozostający w granicach szacunku do postaci – dopóki nie wkroczy rozbuchany do obłędu wątek psychiatry z jego pojazdem ZłaDziewczynaZLiberii, niosąc ze sobą całą kompletnie odmienną stylistykę.
Kolejnym przebłyskiem pozostającym w pamięci jest Diana. Łatwo byłoby napisać taką postać prześmiewczo, zwłaszcza w powieści, która balansuje pomiędzy wątkami serio a pełną groteską. Diana tak bardzo uwielbia swojego idola, że aż za ciężkie pieniądze kazała umieścić w vivo postać (hmm, no właśnie – czy to jest „postać”?) będącą jego wersją. Gdyby nie zginął. Tak – psychodeliczne okularki z okładki powieści słusznie podpowiadają, że chodzi o Lennona. Czy autor zrobił z Diany żałosną fangirl w średnim wieku? Nie. Napisał ją jako osobę z pewnego rodzaju klasą i zaskakującą siłą ducha. Jej miłość jest „naprawdę”.
No i Lennon. Lennon kradnie powieść. Teoretycznie trudno wskazać głównego bohatera „Vivo”, a z oplecionych wokół smoczej intrygi postaci kilka przedstawionych jest co najmniej równie szczegółowo jak John. Jednak zapewne nie bez powodu na okładkę trafiły okularki, a nie chociażby smok – to jest wątek, który będzie się pamiętać. „»Vivo«? A, to ta książka o starym Lennonie, co się zgubił w Londynie w przyszłości, i tam jeszcze były jakieś różne dziwne rzeczy poza tym?”. John czasem wymyśli piosenkę (zwłaszcza jeżeli Diana wykupi taki węzeł przyczynowo-skutkowy na vivo, wtedy Lennon choćby nie chciał – i tak wymyśli). Uczestniczy w przedsięwzięciach i dramach towarzyszy. Jest uroczy. I kompletnie, ale to kompletnie nie z tej ziemi. Kwestie dialogowe Johna to mały majstersztyk.
Miałam napisać: „I za nie czytelnik wybaczy autorowi wybryki psychiatry z dziurawym mózgiem”. Ale czy jest co wybaczać? To taka powieść, w której nie czuję się kompetentna wydziwiać i wskazywać palcem – to dobre, to do wycięcia, tu polakierować. Podobne odczucia miałam przy „Fobii” Kaina czy „Sennych pałacach” Uznańskiego. Nie wybieram tego typu książek celowo, bo zazwyczaj wolę się „wczuwać” niż „układać układankę i doceniać oryginalność odjazdowej groteski”. Jestem w stanie zaakceptować taką powieść w całości lub w całości odrzucić jako kompletnie ze mną niekompatybilną.
„Vivo” kupuję – emocjonalnie. Bez pasji, ale z sentymentem: dla niektórych odłamków mozaiki. Z kolei od strony zupełnie technicznej jest to bardzo dobrze napisana i zdecydowanie niebanalna powieść fantastyczna z pogranicza konwencji. Nie została nominowana do tegorocznej edycji Nagrody im. Zajdla, ale nie zdziwiła mnie propozycja nominacji w artykule na portalu Lewa Ręka Fantastyki, bo to ta liga.
Nie wiem, czy Istvan Vizvary częściej będzie pisał teksty, które potraktuję jako dziejące się „naprawdę”. Być może pozostanie mi wyłuskiwać z całościowej umownej konwencji „prawdziwość” na poziomie emocji, postaci czy opisów takich jak ten otwierający „Vivo”, gdy nie miałam ani momentu wahania, że tak właśnie się stało: na ulicy Londynu rodem z science fiction umarł smok. Ze wszystkimi konsekwencjami tego faktu.
