W znajomej konwencji wiktoriańskiego Londynu, doprawionej wątkiem fantastycznym w postaci oficjalnie praktykowanej magii, Anna Lange prezentuje czytelnikom świetnie nakreślonych bohaterów: z tytułowym Clovisem LaFay na czele.
Absolutnie uroczy dżentelmen
[Anna Lange „Clovis LaFay” - recenzja]
W znajomej konwencji wiktoriańskiego Londynu, doprawionej wątkiem fantastycznym w postaci oficjalnie praktykowanej magii, Anna Lange prezentuje czytelnikom świetnie nakreślonych bohaterów: z tytułowym Clovisem LaFay na czele.
Gdy zaczynałam lekturę powieści o nekromancie wspomagającym swoim talentem Scotland Yard, wydawało mi się, że wiem dokładnie, jakiej konwencji się spodziewać. Taką też poniekąd dostałam: jest budowana z trudem policja w nowoczesnym rozumieniu tego słowa, są kłopoty kadrowe, jest też w związku z nimi potrzeba zatrudnienia zewnętrznego konsultanta. Śledczy przemierzają wielkie miasto, znając je od najgorszej strony: brudu, biedy i okrucieństwa.
Zaskoczył mnie jednak już na samym początku fakt, że główny bohater wcale nie jest zawodowym policjantem. To niewiele ponad dwudziestoletni arystokrata, który będąc nekromantą, decyduje się wesprzeć stróżów prawa – z powodów raczej osobistych. W pierwszej chwili nie rozumiałam, dlaczego stanowi to dla mnie aż tak dużą różnicę w stosunku do tego, na co byłam nastawiona. Mam nekromantę w wiktoriańskiej policji? Mam. To o co chodzi? Otóż nie jest to konwencja kryminału noir.
Nie jest to powieść o zniszczonym życiem detektywie (z paranormalnymi dopalaczami), który podejmuje moralnie trudne wybory, tylko o trójce uroczych młodych ludzi z towarzystwa, którzy starają się utrzymać w ryzach konwenansu swoje żywiołowe charaktery. A poza tym podejmują trudne moralnie wybory.
Świetna okładka Pawła Szczepanika przedstawia ich dokładnie takimi, jak opisała autorka. Clovis siedzi po prawej stronie. Światowiec, drugi syn zmarłego hrabiego Bedford, o pokolenie młodszy od swojego przyrodniego brata. Wygląda chłopięco i łatwo schować mu się za wrażeniem, jakie robi jego nieśmiały uśmiech, a przecież widział pół świata, drugie tyle wyczytał w książkach. Zna magię swoich przodków, taką, o której nie mówi się głośno – im więcej dowiadujemy się o jego rodzinie, tym paskudniejsze są to sprawy.
Książka opiera się przede wszystkim na postaci młodego LaFaya, co stanowi wielką zaletę opowieści, bo jest to bohater skonstruowany oryginalnie i ciekawie.
Brałam udział w internetowej dyskusji między paniami, czy Clovis wzbudza uczucia macierzyńskie – rozmowa toczyła się radośnie, aż jedna z uczestniczek osadziła nas trzeźwą uwagą, że nie zwykła darzyć takimi uczuciami dorosłych dżentelmenów. Zapewne jako jedyna nie nabrała się na maskującą aurę roztrzepania roztaczaną przez Clovisa, jednak kluczowe jest tu co innego. Otóż zupełnie umknął nam w tej rozmowie fakt, że LaFay, no cóż… nie istnieje.
Spójrzmy znów na okładkę – na której towarzyszy mu rodzeństwo Dobsonów, oboje w żałobie po niedawno zmarłym ojcu. John po odejściu z armii kieruje magicznym wydziałem policji, a młodsza Alicja uczęszcza na kurs pielęgniarski, bo tylko tam może uczyć się magii – choćby w tak ograniczonym zakresie. Dobsonowie i LaFay nie mieliby okazji spotkać się towarzysko, gdyby nie to, że panowie znają się ze szkoły z internatem, w której John uzyskał stypendium ze względu na zdolności. Wiele jest w tej powieści smaczków obyczajowych – i wynikających z realiów epoki, i relacji między bohaterami, towarzyskich oraz służbowych.
Poglądy trójki głównych bohaterów są może nieco zbyt postępowe jak na ich czasy (co pomaga ich lubić), jednak zawsze można twierdzić, że przecież to właśnie były początki dostrzegania praw robotników, dzieci i kobiet, a do tego zawsze można zasłonić się magią, jako czynnikiem potencjalnie przyspieszającym zmiany ideowe (choć oczywiście mogłaby je też konserwować, czemu nie). Jednak tutaj, jeżeli chcemy wyjaśnić sprawę, pozostając w obrębie opowieści, bez odwoływania się do potencjalnej sympatii czytelnika – po prostu wystarczy skupić się na charakterach postaci.
Jeżeli ktoś miałby iść z duchem równości na przekór klasom – to zdecydowanie oni. John przez swoją moralną prawość, Alicja przez emancypacyjny bunt, a Clovis – będąc członkiem jednej z najbogatszych rodzin brytyjskiego imperium – i tak czuje się zawsze wyrzutkiem, zawsze z boku. Uczy się konwenansu na pamięć, ale jego uprzejmość opiera się na empatii (jak nie urazić), a nie na hierarchii (jak zdominować lub okazać uległość). Mam też wrażenie, że balansując od dzieciństwa między żywymi a nie-do-końca-umarłymi, bywa nieco oderwany od świata.
Natomiast w wykonaniu rodzeństwa Dobsonów czytelnik dostaje najlepszą poradę, jak wychować dziewczę na damę, nie łamiąc jej przy tym charakteru i nie pozbawiając umiejętności, które kiedyś mogą uratować jej życie. Otóż wiemy przecież, że dziewczynki nie powinny się bić. Pozostaje jednak pytanie: dlaczego? „Teoria była jasna: kobiety są słabe i delikatne, zatem powinny być chronione i nie powinny bić się same. Problem w tym, że jakoś głupio było tę teorię przedstawiać akurat tej właśnie młodej kobiecie, której znaczna część rówieśników płci męskiej sięgała najwyżej do ucha. Poza tym Alicja właśnie usiłowała taką słabszą dziewczynkę ochronić. »Możesz sobie nos złamać albo ząb wybić – wybrnął John – i kiedy dorośniesz, będziesz żałowała, że jesteś brzydka«”. Do mnie trafiłoby, jestem niezwykle próżną feministką.
Powiedzmy sobie otwarcie: to jest cudna książka. Z mnóstwem humoru w relacjach między postaciami, ale też z psychologiczną delikatnością w opisie rzeczy prawdziwie strasznych. Wbrew pozorom, mimo młodego wieku bohaterów (część akcji rozgrywa się wręcz w retrospekcjach z internatu), nie jest to bynajmniej powieść dla młodzieży. Jest prawdziwą sztuką pisać tak, żeby obie te nuty wybrzmiały bez fałszu – i zabawna, pełna wdzięku, i okropna, bolesna.
Z poważnego wątku najbardziej zapada w pamięć przytomność umysłu i dojrzałość młodego Clovisa (w retrospekcjach), a także najważniejsza kwestia, gdy mowa jest o ofiarach przemocy: „To nie twoja wina, że ktoś cię zabił. Nic złego nie zrobiłaś. Ludzie – i to starsi od ciebie – robią bardziej nieostrożne rzeczy niż pójście z napotkaną panią do jej domu i nikt ich z tego powodu nie morduje”. Dosadnie i w punkt.
Chyba mniej się o „Clovisie LaFay” mówiło po premierze, niż na to zasłużył, bo sama dowiedziałam się o nim dzięki – niezwykle entuzjastycznej – poczcie pantoflowej. Jeżeli ktoś nadal ma wątpliwości, czy po tę powieść sięgnąć, dodam na zachętę, że tom stanowi całość fabularną, satysfakcjonującą dla czytelnika. Zostawia też jednak furtkę do kontynuacji, na którą mam nadzieję całym sercem, bo to są postaci, które zostaną w mojej pamięci jako osoby, a nie tylko jako elementy książkowej układanki. W zasadzie – cokolwiek napisałaby Anna Lange, po takim debiucie biorę w ciemno.
