W wydaniu Świata Książki przystrojono „Północ i Południe” Elizabeth Gaskell w różowe rustykalne kwiatuszki. Buntowniczo założyłam, że oto poważną powieść o rewolucji przemysłowej poleca się jako romansik tylko dlatego, że napisała ją kobieta. Po lekturze uczucia mam mieszane.
Przeczytaj to jeszcze raz: Panienka Hale i strajki robotnicze
[Elizabeth Gaskell „Północ i Południe” - recenzja]
W wydaniu Świata Książki przystrojono „Północ i Południe” Elizabeth Gaskell w różowe rustykalne kwiatuszki. Buntowniczo założyłam, że oto poważną powieść o rewolucji przemysłowej poleca się jako romansik tylko dlatego, że napisała ją kobieta. Po lekturze uczucia mam mieszane.
Elizabeth Gaskell
‹Północ i Południe›
Na początek określmy, o jakich dokładnie czasach mowa. Pani Gaskell tworzyła prawie dokładnie pomiędzy Jane Austen a Władysławem Reymontem: w połowie XIX wieku. Co prowadzi błyskawicznie do dwóch wniosków. Po pierwsze nic dziwnego, że pod względem prowadzenia narracji „Ziemia obiecana” wydaje się już zaskakująco współczesna, podczas gdy o „Północy i Południu” tego nie można powiedzieć – skoro polska powieść jest od angielskiej pół wieku późniejsza. Po drugie: ale dawno ci Anglicy mieli rewolucję przemysłową…
Zbudowany znajomością tych podstawowych informacji czytelnik może jeszcze zawahać się, czy aby pod pewnymi względami to nie Jane Austen (kolejnych 40 lat wstecz, druga dekada XIX wieku) okazuje się literacko bardziej niż Gaskell drapieżna i błyskotliwa. Możliwe – to częściowo kwestia gustu, częściowo może nastawienia przy sięganiu po książki już, było, nie było, dwustuletnie. Faktem jest jednak, że to pani Austen pozostaje bardziej popularna w świadomości zwykłych czytelników (czy może raczej tylko czytelniczek – a szkoda).
Co więc w sprawie kwiatuszków? Niechże już będą, bo ładne, zwłaszcza w przypadku twardej oprawy. Nie zaszkodziłoby tej książce miasto fabryczne na okładce, ale też i kwiatki aż tak jej nie uwłaczają. Możemy przyjąć, że symbolizują kobiecość – nie da się uciec od oczywistości, że świat dam był jednak od świata dżentelmenów częściowo w swej domowej intymności oddzielony. Pastelowa okładka symbolizuje też zapewne romans. Sporą część powieści zajmuje pewien melodramatyczny splot okoliczności uczuciowych, choć za duży plus tej sytuacji uważam, że główną przyczyną rozpaczy bohaterki nie jest sama rozterka miłosna, lecz myśl, iż wybrany mężczyzna jest świadom jej kłamstwa.
Margaret Hale okłamała w oczy stróża prawa i choć my wiemy, że miała po temu bardzo wyraźne powody, dla niej samej jest to tragedia. Ta etyczna bezkompromisowość ma swoje korzenie w wychowaniu bohaterki – córki byłego pastora, który spędził większość życia jako ustatkowany wiejski proboszcz, by nagle, na skutek rozważań teologicznych, z całej tej stabilizacji zrezygnować. Występując z kościoła, przekonany, że to jedyne moralnie słuszne rozwiązanie, pan Hale u schyłku życia pozostaje bez domu, bez zawodu i bez środków do życia, zmuszony – ku rozpaczy żony i córki – budować to wszystko od podstaw jako prywatny nauczyciel w przemysłowym mieście, które w powieści nazwane jest Milton, a jest tak naprawdę Manchesterem, w którym mieszkała autorka.
O ile postawa ojca może budzić u współczesnego czytelnika pewne wątpliwości swoją bezwzględnością wobec rodziny – nie były to decyzje w jakikolwiek sposób z kobietami konsultowane; o tyle przerażenie Margaret, że zhańbiła się kłamstwem w oczach mężczyzny, jest dla mnie zrozumiałe. Bohaterka znajduje się zresztą w specyficznej sytuacji rodzinnej, gdzie udając „dorosłe, ale jednak dziecko domu” (do którego wróciła po latach spędzonych jako towarzyszka bogatszej kuzynki w Londynie), tak naprawdę matkuje i oderwanemu od rzeczywistości, tchórzliwemu ojcu (niezłomny moralista do ostatniej chwili nie ma odwagi poinformować własnej żony o konieczności opuszczenia domu), i histerycznej matce, która w dodatku niestety jest jak najbardziej realnie chora.
Te życiowe obciążenia są z jednej strony właściwe dla panny w jej wieku i pozycji, z drugiej jednak jawnie odwracają role opiekuńcze, dopóki słabość rodziców wynika nie z ich choroby, lecz z wad charakteru. Czyta się o nich z zainteresowaniem, choć niestety maniera narracyjna nie pozwala nam, zblazowanym milenialsom, zanurzyć się w niej w pełni. I styl miejscami wzniosły, aż zęby bolą, i niektóre zawijasy fabularne – co tu kryć, akurat na romans w liliowej okładce.
Oczywiście zawsze pozostaje myśl, że taka konstrukcja fabuły czy opisy uczuć bohaterki to po prostu elementy konwencji: jeszcze na tyle świeżej, że nie wydaje się jawnie archaiczna, a jedynie nieco zbyt wiele w niej melodramatyzmu, by można ją sądzić według współczesnych gustów. Wiem, że chodzę po cienkim lodzie, sprawdzając, na ile dawne powieści da czytać się z ignorowaniem kontekstu historycznoliterackiego i właśnie chociażby sentymentalizmu właściwego dla tamtej epoki. Nie tyle więc nie jestem świadoma jego istnienia, ile zastanawiam się, czy nadal jest to książka, którą dzisiejszy odbiorca może cieszyć się bez pamiętania cały czas, że czyta czcigodny, lecz jednak zabytek.
Czasem trafiają się takie perełki, jak moment, gdy pewien starszy dżentelmen pisze w sprawie Margaret list do jej ciotki, a ciotka zalewa się łzami, bo list do złudzenia przypominał jej epistoły nieboszczyka męża (generała), które pisywał, gdy zbliżał się atak podagry. Wdowa ze wzruszenia uderzającym podobieństwem zachowała list na pamiątkę. Jak łatwo się domyśleć, dżentelmen ostro wyłożył ciotce panny Hale, jak pewne sprawy rozwiązać należy, nie bawiąc się w zbytnie uprzejmości.
Mimo, że takie smaczki zdarzają się rzadziej, niż chcielibyśmy, to przeczytać warto: nawet jeżeli trzeba miejscami wziąć poprawkę „oto tekst dawny, studiujemy, nie wybrzydzamy”. Pozostaje też cały wątek fabryczny miasta przemysłowego, który dla czytelnika bez historycznego wykształcenia ma wiele walorów poznawczych. Jak wspomniałam wyżej – Milton/Machester lat 50. XIX wieku to wypisz, wymaluj nasza Łódź z późniejszej o pół wieku „Ziemi obiecanej”. Widzimy je tutaj oczami kobiety, więc niestety omija nas ta frenetyczna gorączka decyzji biznesowych, które bohaterom Reymonta nie pozwolą spokojnie nawet przedstawienia w teatrze obejrzeć. Mamy za to przegląd obowiązków panienki z plebanii – i odnotowujemy z niejakim zdziwieniem, że panienka, od której na wsi oczekiwano charytatywnych wycieczek od chaty do chaty, tutaj też wędruje zupełnie sama i bez obstawy po wielkomiejskich slumsach, z nadzieją, że przyda się na coś ciężko chorej córce robotnika.
Nie twierdzę, że całkowicie mnie przekonał przepis pani Gaskell na pogodzenie interesów fabrykanta z interesami jego dumnych, przekonanych o własnym prawie do wolności robotników. Tytuł książki „Północ i Południe” odnosi się do kontrastu przemysłowej północnej i rolniczej południowej Anglii. Dla wychowanej na wsi i w bogatych rezydencjach Londynu panny Hale kontakt z miastem fabrycznym był szokiem. Jako córka byłego, ale jednak pastora, zaangażowała się w sprawy robotników. Aby zaspokoić czytelniczą potrzebę happy endu, powieść musiała się do tego problemu jakoś odnieść – bo szczęście Margaret nie byłoby pełne, gdyby pan Thornton okazał się Karolkiem Borowieckim.
Pod tym względem liliowe kwiatuszki wygrały z dymiącymi kominami – choć można też zastanowić się, czy to aby nie różnica kulturowa, skoro w Anglii jednak dogadano się bez masowej rewolucji i zastępowania feudalizmu państwem totalitarnym. Spokojnie, już zaprzestaję wysnuwania amatorskich pseudoteorii historycznych na podstawie jednej – choćby nawet bardzo zaangażowanej społecznie – powieści obyczajowej. Za to zdecydowanie polecam w „Północy i Południu” całą tę otoczkę życia codziennego i śledzenie umysłowości bohaterów, czasem tak nam obcych, a czasem już bliskich.
Nie mogę się bowiem powstrzymać od nagłego wniosku, że Clovis LaFay z
powieści fantastycznej Anny Lange mógłby być pokoleniowo synem Margaret Hale (skoro akcja „Clovisa” rozgrywa się w latach 70.), a co za tym idzie, może jego demokratyczne przekonania (poparcie dla zakazu pracy dzieci, rozmowy ze służbą i robotnikami) nie są wcale aż tak niezgodne z epoką?
Tak czy owak, o ile samą powieść pani Gaskell potraktowałam raczej jako źródło wiedzy niż szczególnej czytelniczej przyjemności, o tyle polecany mi przez wszystkich serial z Richardem Armitage jest zaiste propozycją kuszącą. Historia oparta na tej akurat fabule, a pozbawiona trącącej myszką konwencji narracyjnej, może bronić się świetnie.
