„Oddam żonę w dobre ręce” miała być z założenia komedią obyczajową. Efekt okazał się, niestety, dosyć średni.
Na wiele rzeczy w życiu nigdy nie jest za późno
[Anna Onichimowska „Oddam żonę w dobre ręce” - recenzja]
„Oddam żonę w dobre ręce” miała być z założenia komedią obyczajową. Efekt okazał się, niestety, dosyć średni.
Anna Onichimowska
‹Oddam żonę w dobre ręce›
To dalszy ciąg powieści „Z punktu widzenia kota” Anny Onichimowskiej. Przyznaję, że poprzedniego tomu nie znam, ale przekonałam się, że po drugą część można z powodzeniem sięgnąć nawet jeśli się go nie czytało.
Oto dwie nestorki rodu, bliźniaczki Anna i Simona zaprosiły całą rodzinę na swoje dziewięćdziesiąte drugie urodziny. Że nie jest to okrągły jubileusz – to co z tego? W ich wieku trzeba cieszyć się każdą chwilą, a poza tym starsze panie mają rodzinie coś ważnego do zakomunikowania.
Taki scenariusz powieści nie brzmi źle – przy okazji zapowiadającego się zjazdu krewnych można pokazać rozmaite rodzinne sceny, niesnaski i śmiesznostki, konflikty i tarcia, małżeńskie nieporozumienia. I tak rzeczywiście jest: są tu kłócące się pary, osoby poszukujące „drugiej połówki”, małżeństwa w separacji, również ci, którzy opłakują zmarłych małżonków. Słowem, relacje międzyludzkie i miłość niejedno mają imię.
Trudno jednak bezproblemowo „wejść” w lekturę tej książki i w pełni skupić się na poszczególnych wątkach, przede wszystkim dlatego, że ma ona kilkunastu bohaterów. Co więcej, postacie są raczej „płaskie”, mało tu ich charakterystycznych cech, co utrudnia zawarcie z nimi bliższej znajomości. Jak się wydaje, autorka chyba to przewidziała, bo na początku książki mamy zestawienie wszystkich bohaterów występujących (także niefizycznie) w opowieści. Indeks ten podczas czytania przydaje się naprawdę często.
Tego rodzaju komedie obyczajowe, choć oczywiście pokazują bohaterów w obliczu rozmaitych kłopotów i życiowych przeciwności – pomyślane są na ogół tak, że przyjemnie je czytać, obcować z postaciami, a nawet się z nimi identyfikować. Zwykle są okazje do śmiechu i do tego sporo wzruszeń, ale, co najważniejsze, czytelnik znajdzie sporo przestrzeni i oddechu, aby każda scena wybrzmiała, zapadła w pamięć, bawiła lub wzruszała. Tu, niestety, tego nie ma. Wszyscy w rodzinie są stale w ruchu, zarzucają się złośliwościami, wiecznymi pretensjami i przytykami. Co więcej, na niektórych bohaterów spada taki deszcz następujących po sobie niespodziewanych sytuacji i „kłód pod nogi”, że z czasem wszystko staje się po prostu nużące.
W rezultacie powieść, zamiast satyrycznego humoru, ma całe mnóstwo ciężkiej, negatywnej energii, a im bliżej końca, tym trudniej przez nią brnąć. Tak samo jak w życiu: jeśli jesteśmy wśród stale naburmuszonych i zgryźliwych ludzi, staramy się jak najszybciej ich toksyczne towarzystwo opuścić. Brakuje tu pewnej finezji pióra i lekkości, aby powieść rzeczywiście spełniła kryteria dobrej powieści rozrywkowej. Również kompozycja jest taka sobie, bo chociaż w poszczególnych wątkach występują członkowie rodziny, trudno tu doszukać się czegoś więcej, co bliżej łączy związane z nimi poszczególne motywy. Wszystko jest za bardzo przegadane i tonie w niekończących się dialogach, często „o niczym”. Ciekawym i dobrym zabiegiem stylistycznym jest natomiast jednostronne odtwarzanie rozmów telefonicznych prowadzonych przez postacie. Tu słychać dobre „ucho” autorki. Z kolei jednak zakończenie (czyli to, co mają wszystkim do powiedzenia Anna i Simona) nieszczególnie przekonuje.
Czwarta strona okładki zapowiada, że jest to powieść „oświetlona słońcem Toskanii”. Szybko orientujemy się, że bohaterowie książki to rzeczywiście włoska rodzina. No tak, są hałaśliwi i ponad wszelką miarę rozgadani, to na pewno. Jedzą pizzę, ravioli z grzybami i inne włoskie specjały. Ale cóż, poza tym owego szumnie zapowiadanego „słońca Toskanii” prawie wcale tu nie ma. Szkoda, bo przecież mamy osobny podgatunek obyczajowych powieści osadzonych w realiach różnych pozytywnie kojarzących się krajów (przodują w nim brytyjskie autorki) i, choć nieraz stereotypowo, to jednak z powodzeniem i w ciekawy sposób przemycają tam różne kulturowe ciekawostki i poświęcają im całkiem sporo miejsca.
Czy poza nazwami miejscowości i potraw możemy więc liczyć tu na jakiekolwiek lekcje włoskiej kultury? Z przykrością muszę stwierdzić, że to, co mamy w powieści – to raczej „antylekcja”. Jest tu scena, gdy członkowie rodziny zamartwiają się, że w sali, w której odbędą się urodziny został przez właścicieli lokalu wywieszony napis „Sto lat”. Martwią się też, jak sędziwe jubilatki przyjmą to, że wszyscy będą im również „Sto lat” śpiewać. Mają ponad dziewięćdziesiątkę, więc nie wypada… Ale skoro bohaterami mają być rzeczywiście Włosi, a autorka deklaruje, że pisze o Włoszech – czy nie zdołała sprawdzić, że tam w dniu urodzin śpiewa się tradycyjnie „Tanti auguri a te” (na melodię angielskiego „Happy Birthday”)? Słowa te w wolnym tłumaczeniu znaczą „moc życzeń / pozdrowień dla ciebie” i żadnych „setek lat” w życzeniach składanych śpiewanych po włosku nikt nie liczy!
Jedyna pozytywna rzecz, jaką dostrzegam w powieści „Oddam żonę w dobre ręce” to taka, że rzeczywiście pomaga się przekonać, że na wiele rzeczy w życiu nigdy nie jest za późno. Żaden wiek nie dyskwalifikuje, by w pełni korzystać z życia, cieszyć się tym, co dobre i z radością witać każdy nowy dzień i wszystko, co ze sobą przynosi.
