Marek Krajewski – twórca postaci Eberharda Mocka – okazał się być pisarzem rozwijającym się. W trzeciej powieści cyklu, „Widma w mieście Breslau”, osiągnął poziom, którego od tej pory zgodnie będą oczekiwać od niego wszyscy czytelnicy. Jednocześnie też przy trzecim podejściu wypracował ostatecznie wszystkie charakterystyczne elementy stylu i wykreowanego przez siebie świata.
Przeczytaj to jeszcze raz: Gorzej być nie może – i to jest najlepsze!
[Marek Krajewski „Widma w mieście Breslau” - recenzja]
Marek Krajewski – twórca postaci Eberharda Mocka – okazał się być pisarzem rozwijającym się. W trzeciej powieści cyklu, „Widma w mieście Breslau”, osiągnął poziom, którego od tej pory zgodnie będą oczekiwać od niego wszyscy czytelnicy. Jednocześnie też przy trzecim podejściu wypracował ostatecznie wszystkie charakterystyczne elementy stylu i wykreowanego przez siebie świata.
Marek Krajewski
‹Widma w mieście Breslau›
Marek Krajewski podczas spotkań autorskich z czytelnikami, których przed pandemią koronawirusa nigdy nie unikał, podkreślał, że miał ze swoim sztandarowym bohaterem jeden podstawowy problem – niechętnie przedstawiał go jako funkcjonariusza policji III Rzeszy, a w późniejszym czasie hitlerowskiej Abwehry. Do pewnego momentu, a konkretniej do wydania w 2006 roku powieści „
Festung Breslau”, nie umieszczał więc fabuły następnych odsłon cyklu po 1934 roku (czyli po tak zwanej „Nocy długich noży”, która ostatecznie ugruntowała, wspieraną przez mordercze SS, władzę nazistów). Dlatego po debiutanckiej „
Śmierci w Breslau” w drugim w swym dorobku „
Końcu świata w Breslau” cofnął się w czasie o sześć lat (do 1927 roku), a w trzecich „Widmach w mieście Breslau” – aż o kolejnych osiem. Tym sposobem oddalał się coraz bardziej od niesławnego 1933 roku, w którym do władzy w Niemczech doszedł Adolf Hitler, co zmieniło – zdecydowanie na niekorzyść – losy świata.
Układając chronologicznie książki z Eberhardem Mockiem w roli głównej, „Widma w mieście Breslau” (opublikowane po raz pierwszy w 2005 roku) należy umieścić pomiędzy rozgrywającymi się w latach 1913-1914 „
Mockiem” (2016) i „
Ludzkim zoo” (2017) a ubiegłorocznym „
Golemem”, którego akcja zaczyna się dokładnie rok po opisanym w „Widmach…” śledztwie znanym jako „sprawa czterech marynarzy”. Jest więc wrzesień 1919 roku. Republika Weimarska nie otrząsnęła się jeszcze – i długo nie otrząśnie – z klęski wojennej. Inflacja zaczyna dopiero szaleć. Dla wielu Niemców zrozpaczonych sytuacją, w jakiej się znaleźli, jedynym sposobem na skuteczną ucieczkę przed bezlitosną rzeczywistością jest… pogrążanie się w dekadencji. Jedni czynią to, by zapomnieć bądź odreagować, inni oddają się prostytucji – dotyczy to zarówno kobiet, jak i mężczyzn – by mieć z czego żyć.
Trzydziestosześcioletni Eberhard Mock po demobilizacji wraca do pracy we wrocławskim Prezydium Policji; ponownie obejmuje stanowisko asystenta kryminalnego w Oddziale Obyczajowym IIIb, którym kieruje radca Josef Ilssheimer, a za wiernego, choć nadzwyczaj niesfornego podwładnego ma wachmistrza Kurta Smolorza. Komisją zabójstw kieruje natomiast sprowadzony niedawno z Hamburga komisarz Heinrich Mühlhaus, któremu, jak wiemy z wydanych wcześniej, ale rozgrywających się później powieści Krajewskiego, Mock będzie zawdzięczał swój transfer z „obyczajówki” do „kryminalnych”. A dochodzi do tego właśnie za sprawą dochodzenia prowadzonego przez Eberharda w trzeciej osłonie cyklu. Wszystko zaczyna się od znalezienia przez dwóch gimnazjalistów na jednej z wysepek w rozlewiskach Odry ciał czterech mężczyzn, którzy zostali zamordowani w wyjątkowo wyrafinowany, przypominający okrutny rytuał sposób. Po czym ich nagie ciała (ze skórzanymi woreczkami na genitaliach) przetransportowano i odpowiednio ułożono w miejscu, które gwarantowało, że zostaną w miarę szybko znalezione.
Po dokładnym przyjrzeniu się zwłokom patolog, doktor Siegfried Lasarius, stwierdza, że dwudziestokilkulatkowie nie byli homoseksualistami, zostali za to naszpikowani opium. Zapewne dlatego, aby łatwiej było połamać im wszystkie nogi i ręce oraz wykłuć oczy, a na końcu przekłuć klatkę piersiową na wylot szpilą, co bezpośrednio spowodowało śmierć. Założone na głowach czapeczki marynarskie sugerowałyby, że mogli być zatrudnieni na którymś ze statków pływających po Odrze, lecz równie dobrze mogły one być elementem specyficznej scenografii. To właśnie niecodzienna forma ekspozycji zwłok sprawia, że komisarz Mühlhaus decyduje się skorzystać z pomocy funkcjonariuszy Oddziału Obyczajowego, wszak nikt nie ma lepszej wiedzy na temat seksualnego półświatka niż oni. Ale jest też jeszcze jedna przyczyna, można by rzec, że osobista. Przy ciałach znaleziono zapisaną na kartce zaskakującą wiadomość: sprawca tej makabrycznej zbrodni domaga się od Eberharda Mocka przyznania się do błędu, bo jeżeli tego nie zrobi, on będzie zabijał dalej. Problem polega na tym, że Mock nie ma najmniejszego pojęcia, o jaki chodzi błąd.
Mühlhaus nie ma jednak wątpliwości, że to właśnie w przeszłości Eberharda kryje się klucz do rozwiązania zagadki, dlatego dołącza go, wraz ze Smolorzem, do zespołu mającego wytropić zwyrodnialca. Dla Mocka okazuje się to początkiem prawdziwej gehenny, drogi przez mękę, jakiej nigdy wcześniej nie przeżył. Szybko okazuje się bowiem, że zbrodniarz jest blisko, że śledzi każdy krok asystenta kryminalnego i że bezlitośnie eliminuje wszystkich, którzy mogliby pomóc policji rozwikłać zagadkę. Efekt jest taki, że Eberhard pogrąża się w psychicznej i moralnej degrengoladzie, sięga dna, pociągając za sobą także innych. I choć, jak wiadomo – nie, to naprawdę żaden spojler! – ostatecznie rozprawia się z seryjnym mordercą, wychodzi z tego potwornie poturbowany. Marek Krajewski nigdy nie oszczędzał swojego bohatera – w „Widmach…” nie oszczędza go jednak do kwadratu. Gdyby nie – do tamtego momentu – odwrócona chronologia cyklu, doczytawszy do końca tę powieść, czytelnicy byliby zapewne przekonani, że po takiej traumie wrocławski policjant już nigdy nie wróci do służby. Zdecydowana większość osób na jego miejscu by nie wróciła…
Breslau anno Domini 1919 to bezlitosne dla tych, którzy w nim żyją, miasto występku, Sodoma i Gomora w jednym. To piekło wojny społecznej, jaka wybuchła w Niemczech tuż po zakończeniu wojny militarnej (i podpisaniu pokoju w Wersalu). W tym świecie nie ma granic, jakich nie można przekroczyć. Kobiety z dobrych domów oddają się wyuzdanej rozpuście, a nastoletnie dziewczyny szukają pocieszenia w ramionach chorujących na syfilis sutenerów. Metody działań policji nie różnią się wiele od tych stosowanych przez przestępców, na porządku dziennym są szantaże, wymuszenia, porwania, tortury. Szefowie patrzą na to przez palce, zdając sobie sprawę z tego, że zachowując procedury, ich podwładni do niczego by nie doszli. Ponad cztery lata bezkarnego zabijania na froncie w imię wyższych (czytaj: patriotycznych) celów zrobiło swoje – wartość życia ludzkiego zdewaluowała się. Mock stara się zachować swoje człowieczeństwo, a pomóc może mu w tym poznana w trakcie dochodzenia kobieta – tyle że ścigające go demony i tytułowe widma nie odpuszczają. Dotarłszy do finału, nie tylko współczujemy głównemu bohaterowi, lecz również jesteśmy mu w stanie wybaczyć wiele niegodziwości.
