„Projekt Hail Mary” to z pewnością najambitniejsza książka Andy’ego Weira, w której pokusił się nie tylko o ukazanie nieprzyjaznego środowiska Marsa czy Księżyca, ale wyprawił czytelnika w daleki kosmos i stworzył jedną z ciekawszych opowieści o pierwszym kontakcie.
Światło? A cóż to takiego?
[Andy Weir „Projekt Hail Mary” - recenzja]
„Projekt Hail Mary” to z pewnością najambitniejsza książka Andy’ego Weira, w której pokusił się nie tylko o ukazanie nieprzyjaznego środowiska Marsa czy Księżyca, ale wyprawił czytelnika w daleki kosmos i stworzył jedną z ciekawszych opowieści o pierwszym kontakcie.
Andy Weir
‹Projekt Hail Mary›
Sukces „Marsjanina” był sporą niespodzianką i dowodem, że wciąż istnieje zapotrzebowanie na solidną, kosmiczną, ale stojącą obiema nogami na ziemi fantastykę naukową. Zresztą, wydawca zachęca nas z okładki sugestią, że twórczość Weira to raczej „science fact” niż „science fiction”. Zgoda, choć pod względem spekulatywności „Projekt Hail Mary” bije poprzednie tytuły na głowę.
Powieść zaczyna się od nadchodzącej katastrofy – otóż nasze Słońce zaczyna podejrzanie szybko tracić moc, i to w takim tempie, że za kilkadziesiąt lat nastąpi katastrofalne ochłodzenie. Okazuje się, że to nie naukowcy pomylili się o kilka miliardów lat, ale energia słoneczna jest pochłaniana przez kosmiczne mikroorganizmy zwane tu astrofagami. Żywią się one energią gwiazd, którą wykorzystują jako paliwo do swych kosmicznych podróży. Okazuje się zresztą, że i ludziom posłużyć mogą w tym samym celu i możliwe jest dzięki nim pokonanie odległości kilkunastu lat świetlnych, o ile takie paliwo będziemy liczyć w tysiącach ton. Kto ciekaw, jak „działają” te astrofagi, znajdzie w książce wyczerpujący opis (ważną rolę grają neutrina) i może potwierdzić bądź zaprzeczyć możliwości istnienia takich organizmów z perspektywy biologa czy chemika.
Zresztą, nie tylko Słońce jest „pożerane”, ale i inne sąsiedzkie gwiazdy – z wyjątkiem odległej o 12 lat świetlnych Tau Ceti. Zaczyna się wyścig z czasem, ludzkość w ekspresowym tempie buduje statek kosmiczny, tytułową Hail Mary, i rusza w tamtym kierunku, chcąc dowiedzieć się, czemuż to owa gwiazda jest odporna… a my ufnie zakładamy, że nie ma prostszego sposobu na rozprawienie się z tą plagą. I wysyła w podróż nie astronautę, tylko… nauczyciela fizyki. A my wierzymy, że nie było lepszego kandydata, aczkolwiek z pewnych przyczyn grono wybrańców było rzeczywiście dosyć wąskie.
I to właśnie podczas tej podróży spotkamy jednego z ciekawszych Obcych w fantastyce ostatnich lat – moim zdaniem, Eridianie plasują się tuż za Trisolarianami Cixina Liu z „Problemu trzech ciał” i wężydłami ze „Ślepowidzenia” Petera Wattsa. Jacyż to Obcy? Zamieszkujący planetę z tak gęstą atmosferą i silnym polem magnetycznym, że do jej powierzchni nie dociera promieniowanie kosmiczne – więc także światło widzialne. Ewolucja życia i istot rozumnych w takich warunkach jest dość fascynująca. A jeśli takie istoty nauczą się latać w kosmos, nie wiedząc o istnieniu światła, ba, nie mając zmysłów służących do jego wykrywania – opowieść staje się jeszcze ciekawsza. Eridianie świat postrzegają trochę tak, jak nietoperze, na podobieństwo sonaru – ich narządy zmysłów, wyczulone do ogromnej skali, odbierają wyłącznie dźwięki, dzięki czemu orientują się w przestrzeni. Wspiera ich też technologia – systemy kamer czy radarów, które odbierają sygnały z otoczenia i zamieniają je na zrozumiałe dla nich dane. Posiadają sześć kończyn czy odnóży, więc matematykę opierają na systemie szóstkowym. Nie mają układu odpornościowego, ale za to to żyją kilkaset lat i są doskonałymi inżynierami obdarzonymi znakomitą pamięcią. Oczywiście różnic jest o wiele więcej.
Puszczając oko w stronę zwolenników antropocentryzmu, Weir chciał pokazać, że postrzeganie kolorów i zmysł wzroku jest odrobinę przereklamowany, choć bez jego posiadania ma się spore luki w wiedzy o prawach wszechświata. Nie ma się pojęcia np. o teorii względności i dylatacji czasu. Ludzie, owszem, w drodze ewolucji wykształcili zdolność widzenia fal elektromagnetycznych o długości najbardziej rozpowszechnionej na Ziemi, ale równie dobrze moglibyśmy widzieć inny zakres fal. Albo żadnego, jak Eridianie.
Nie wiem, czy było to zamierzone, ale „Projekt Hail Mary” czytałem jako polemikę z Cixinem Liu i jego metaforą „ciemnego lasu” z „Problemu trzech ciał”. U Weira Obcy nie są wrogami, da się z nimi porozumieć, chętnie współpracują i żywią wobec nas ciekawość taką samą, jak my wobec nich. Problemy etyczne, filozoficzne, a tym bardziej religijne w powieści niemal nie istnieją – ta sfera zresztą nie budzi najmniejszego wzajemnego zainteresowania, za to obce technologie – owszem. Początkowo najważniejsza jest możliwość wzajemnej komunikacji, a to czysto inżynieryjny problem, który można rozwiązać za pomocą dość prostego interfejsu: wystarczą dwa laptopy, analizator fal akustycznych, Excel i gotowe, można uczyć się języka Obcego. Wydaje się to zbyt proste, bez wchodzenia w głębie ksenoligwistycznych przepaści, wszak taki język mógłby się opierać na zupełnie innych założeniach. Zapewne tak, ale istnieje przecież w SF druga skrajność – nikt z nikim nie może się dogadać, nawet człowiek z człowiekiem, a co dopiero z kosmitą. Jak u Lema czy egzystencjalistów. Zresztą, komunikacja początkowo przebiega w uniwersalnym języku nauki – Obcy pokazuje człowiekowi liczby atomowe pierwiastków… Chemia i matematyka są kosmicznymi językami uniwersalnymi.
Weir postawił na psychologiczną „swojskość” Obcego, pomimo radykalnie odmiennego wyglądu. Literacko ukazanie tej międzygatunkowej więzi jest rozegrane całkiem sprawnie, sporo tej empatii udziela się też czytelnikowi, zwłaszcza w końcowych scenach powieści. Nie ma co się bać Obcych, a naukowa ciekawość, chęć pomocy i pewna dawka altruizmu są „kosmicznymi stałymi”, nie tak, jak u Liu, gdzie na wszelki wypadek lepiej założyć, że wszechświat jest przeciwko nam.
„Projekt Hail Mary” to przyzwoity przykład tradycyjnej z ducha science fiction, pełnej wiary w uniwersalność języka nauki, w możliwość współpracy i międzyludzkiego/międzygatunkowego porozumienia. Intelekt i poznanie naukowe czy pomysłowość jest największą cnotą, a ludzkość jest wspaniała dlatego, że odkrywa zasady działania wszechświata i potrafi wymyślać nowe technologie i rozwiązywać problemy. Niemal rozczulająca jest wiara autora w potęgę nauki i ludzkiego intelektu i w świat, w którym problemy techniczne są najważniejszymi istniejącymi problemami.
To, co jest dla jednych zaletą, dla innych może być wadą: autor serwuje nam sporą dawkę matematycznych opisów i technikaliów (fizykaliów?), uwzględniających masę danych (np. sił działających na statek w trakcie przeróżnych manewrów – nie ma tu pójścia na skróty). Zwraca uwagę niemal zupełny brak seksu i przemocy, wulgaryzmów też jest jak na lekarstwo (znalazłem jedno słowo na „k”). Jeśli owa „naukowość”, optymizm i „poczciwość” nie przeszkadzały w „Marsjaninie”, nie będą przeszkadzać i tutaj. Autor dba o dramaturgię wydarzeń, więc powieść nie przynudza – rozdziały kończą się zgrabnymi cliffhangerami, co rusz mają miejsce przeróżne kosmiczne awarie czy nieprzewidziane problemy, wymagające wymyślania na poczekaniu nowych strategii przetrwania i myślenia „out of the box”. Odkrywanie krok po kroku sekretów naukowych związanych z astrofagami czy Eridianami też jest fascynujące i pobudza czytelniczą ciekawość. Znamy to z poprzednich książek, ale tu mamy większą dawkę spekulatywności, choć wciąż silnie podbudowaną naukową wiedzą o świecie.
