Frank Herbert to nie tylko autor „Diuny”, ale i zaskakująco odmiennych od niej utworów, takich jak klaustrofobiczno-apokaliptyczny dreszczowiec „Rój Hellstroma” z konceptem „umysłu roju”.
Dzieci-kwiaty, ludzie-pszczoły
[Frank Herbert „Rój Hellstroma” - recenzja]
Frank Herbert to nie tylko autor „Diuny”, ale i zaskakująco odmiennych od niej utworów, takich jak klaustrofobiczno-apokaliptyczny dreszczowiec „Rój Hellstroma” z konceptem „umysłu roju”.
Frank Herbert
‹Rój Hellstroma›
W 1972 roku Oskara w kategorii „najlepszy dokumentalny film pełnometrażowy” zdobyła „Kronika Hellstroma” („The Hellstrom Chronicle”) – film przyrodniczy o owadach w reżyserii Walona Greena i Eda Spiegela. Twórców fascynowała zdolność do adaptacji i umiejętność tworzenia perfekcyjnych zbiorowości takich jak mrowiska czy termitiery z podziałem na specjalizacje. Obraz ten, żartobliwie nazywany „Mikrokosmosem” na LSD, można obejrzeć na
Youtube.
Można być trochę zaskoczonym, że pół wieku temu istniała już technologia filmowa umożliwiająca filmowanie na takim poziomie. O ile jednak późniejszy „Mikrokosmos” stawiał na piękno i mistykę, dostrzegając w egzystencji insektów mitologiczne schematy (żuk gnojarz jako Syzyf, gody ślimaków jako romantyczne uniesienia miłosne czy walka jelonków jako heroiczny, wręcz epicki pojedynek), o tyle „Kroniki…” stanowią właściwie jego przeciwieństwo – świat owadów jest nieludzki, brutalny, szokujący w swych strategiach przetrwania, zwłaszcza rozmnażania się. Jeśli istnieje w nim piękno, jak w przypadku motyli, to też jakieś psychodeliczne, niezrozumiałe, obce.
Niedługo później (1973 rok) z inspiracji filmem dokumentalnym powstała powieść Franka Herberta „Rój Hellstroma”, która właśnie ukazuje się w Polsce po raz pierwszy. Wstęp Adama Robertsa daje garść ciekawych informacji: dowiadujemy się, że „Diuna”, choć najlepsza w dorobku autora, to bynajmniej nie jest reprezentatywna, więcej utworów jest klaustrofobicznych niż pełnych galaktycznego rozmachu i otwartych, pustynnych przestrzeni. Roberts dokonuje też krótkiego przeglądu utworów SF z konceptem „umysłu roju” i porównuje je z powieścią Herberta.
Tytułowy Neil Hellstrom w filmie jest fikcyjnym naukowcem i zarazem narratorem, granym przez Lawrence’a Pressmana. W powieści to dyrektor i właściciel wytwórni filmowej produkującej dokumenty przyrodnicze (taka przykrywka), ale też „naczelny samiec” i, wraz z królową-matką, przywódca Roju ludzi-pszczół. Jeśli uznamy, że Hellstrom jest głównym antagonistą utworu, to okaże się, że nie ma w powieści jednego, konkretnego protagonisty – ci, którzy wydają się pełnić tę rolę giną, zanim czytelnik zdąży się do nich przyzwyczaić. A trudno wszak kibicować Hellstromowi, skoro jego celem jest „przekształcenie świata w Ul”. Ale może jednak, w jakiś przewrotny sposób, jest on postacią pozytywną?
W tej społeczności ludzi-owadów znajdują się robotnicy, trutnie, ale i… naukowcy, pracujący nad kolejnymi innowacjami, także o charakterze militarnym. Owa „owadzia” umiejętność specjalizacji jest zresztą kluczowa dla konceptu powieści:
„Wielkim osiągnięciem ewolucyjnym owadów było wykształcenie się ponad sto milionów lat temu osobników wyłącznie reprodukcyjnych. Sprawiło to, że kolonia stała się jednostką doboru naturalnego, i usunęło wszystkie poprzednie ograniczenia liczby specjalizacji (…). Jest jasne, że jeśli nam, kręgowcom, uda się podążyć tą samą drogą, poszczególne jednostki, z ich dużo większymi mózgami, staną się znakomitymi specjalistami. Nigdy nie zdoła się nam przeciwstawić żaden inny rodzaj, nawet stary rodzaj ludzki, z którego wywiedziemy nowych ludzi” (s. 17).
Niezliczone dystopie i antyutopie, a także fantastyka socjologiczna, przyzwyczaiły nas do następującego schematu fabularnego: oto jednostka z posłusznego trybika w machinie społecznej staje się zaczynem zmian, a przynajmniej uświadamia sobie wady systemu. W powieści Herberta jest trochę inaczej – w Ulu nie ma postaci takiego buntownika, żadnego Winstona Smitha czy Katniss Everdeen. Ambicją nie jest ucieczka do wolności, ale awans – np. jedna z bohaterek chce zostać królową roju. Fabułę powieści stanowi zatem nie opowieść o nieposłusznej jednostce, ale strategiczna rozgrywka „kto kogo”. Komu uda się zrealizować swoje cele: czy świat nie pozwoli na rozprzestrzenienie się Roju, czy przeciwnie, to Ul przemieni ludzkość na swoją modłę. Stąd narracja na zmianę z perspektywy Ula/Roju i Agencji, gdzie albo nie kibicujemy żadnej ze stron, albo przeciwnie, obydwu. Fabułę wypełniają intrygi szpiegowskie (trudno nie odnieść wrażenia, że są one trochę naznaczone „zimnowojennym” czasem powstania) i sceny pościgów i walk. Ul „opanował ludzką chemię do perfekcji”, stąd głównie takimi środkami walczy.
Czy taka wizja społeczeństwa-ula, gdzie nie istnieje możliwość buntu i negacji, jest skrajnie pesymistyczna? Nie będzie ratunku, jeśli staniemy się „częściami umysłu zbiorowego” i zaniknie indywidualizm? Ale w powieści Herberta Rój jest zarazem przerażający, jak i przyciągający. Oferuje bliskość międzyludzką i poczucie wspólnotowej więzi z innymi istotami, zdejmuje też tabu z seksu (co przypomina idee hipisowskie, w końcu powieść powstała na początku lat siedemdziesiątych, u schyłku epoki dzieci-kwiatów), wszak „reprodukcja” czy też „parzenie się” to czynność równie naturalna jak oddychanie. Ale najważniejszą zaletą ludzi-owadów jest zdolność do metamorfozy. Na podobieństwo poczwarki przekształcającej się w motyla, ambicją Hellstroma jest transformacja człowieka:
„w odróżnieniu od człowieka, który od chwili narodzin podlega ograniczeniom fizycznym, owad rodzi się ze zdolnością do doskonalenia swego ciała. Gdy dojdzie do granicy swoich możliwości, przeistacza się cudownie w całkowicie inne stworzenie. W tej przemianie odnajduję moje rozumienie Roju. Dla mnie jest on kokonem, z którego wyłoni się nowy człowiek” (s. 152).
Dlatego też czytelniczy moralny dysonans jest zapewne efektem wywołanym celowo, tym bardziej, że powieściowa Ameryka jest „państwem policyjnym” (co zapewne dla czytelników brzmiało jak „państwo faszystowskie”), choć właściwie wiele o niej nie wiemy.
Fascynująca jest ta wizja społeczeństwa idealnego, którego ul, mrowisko czy termitiera są zgrabną metaforą. Ale czy opowieść o „umyśle zbiorowym” da się połączyć z opowieścią o narodzinach „nowego człowieka”? Który, na dodatek, będzie wyzbyty indywidualności? I inteligencji? „Gdzie nie ma inteligencji, tam nie ma głupoty”, mówi Hellstrom. Ale nawet w Ulu jest kasta intelektualistów-naukowców.
Czytane pół wieku od chwili napisania, dziwnie wyglądają też takie fragmenty jak „Tak bardzo wyglądasz na białego, że nikt się nigdy nie dowie o domieszce krwi czarnuchów w naszych żyłach. Graj w tę grę białych. To jedyny sposób, żeby wygrać w tym świecie” albo „Nadal nie mógł zrozumieć, dlaczego dopuszczono do zarządu kobietę”. Królowa królową, ale dla potrzeb fabuły należało stworzyć „naczelnego samca”…
Dreszczowiec Herberta jest jednocześnie fantastyczną utopią czy antyutopią, jak też czytelną alegorią. Zarazem to ciekawa pamiątka z epoki, kiedy jednocześnie lękano się zaniku indywidualności, ale i snuto rojenia o jedności ze wspólnotą czy naturą – stąd ówczesna fascynacja duchowością Dalekiego Wschodu. Mimo wszystko trudno jest zaakceptować ideę, że wyrzeczenie się indywidualności jest ceną metamorfozy w nowego człowieka. A powieściowym ludziom-pszczołom warunkowanym chemią wciąż daleko do ludzi-motyli. Wizja Herberta zarazem przyciąga, jak budzi grozę.
