„Abominacja” Dana Simmonsa to specyficzne tomiszcze. Jedno można powiedzieć na pewno: jeżeli wspinaczka wysokogórska was nudzi, lepiej wybierzcie inną lekturę. Co innego, gdy tęsknicie do gór.
Umieranie w śniegu
[Dan Simmons „Abominacja” - recenzja]
„Abominacja” Dana Simmonsa to specyficzne tomiszcze. Jedno można powiedzieć na pewno: jeżeli wspinaczka wysokogórska was nudzi, lepiej wybierzcie inną lekturę. Co innego, gdy tęsknicie do gór.
Autor zdecydował się w „Abominacji” na staroświecki zabieg: pisarz jakoby publikuje cudzy rękopis, który trafił w jego ręce dzięki dziwnemu splotowi okoliczności. Dlatego też już na wejściu dostajemy opis pełen zupełnie niepotrzebnych szczegółów, jak „autor”-narrator jedzie mazdą miata z 1991 roku, z torbą firmy North Face, przez przełęcz McClure, na spotkanie w domu spokojnej starości ze wspinaczem Jakiem Perrym. Na tym etapie nie zna go jeszcze jako himalaisty, tylko szuka u niego informacji o wyprawach polarnych (gdyż pisze „Terror”, nieprawdaż). Ten chwyt pozwala później na pozostawienie czytelnika wyłącznie z „nadesłanym długo po śmierci rękopisem Jake’a”, bez odpowiedzi na wszystkie pytania, których „Dan”, jakże nierozsądnie, nie zadał.
Gdybym miała spekulować, jaki był cel tej konwencji, spowalniającej akcję całej książki, choć w sumie dość uroczej, to stawiałabym na wytworzenie atmosfery nostalgii za złotymi czasami herosów alpinizmu i himalaizmu dwudziestolecia międzywojennego. Opis starego Jake’a, widzianego oczami „Dana”, jest pełen jawnego zachwytu wobec lodowego wojownika – co sercem całkowicie kupuję, nawet jeżeli literacko zgrzyta. A mowa tu o samej cichej charyzmie Perry’ego, bo narrator zewnętrznej powieściowej szkatułki, rzekomy Dan, nie zna wtedy jeszcze nawet ułamka jego życiorysu.
Potencjalnego czytelnika należy uprzedzić: to nie „Terror”, gdzie na pierwszych pięćdziesięciu stronach mamy już gęsto zarysowane kłębowisko ludzkich charakterów w sugestii soczystej przedakcji i zupełnie umyka nam fakt, że to wszystko odbywa się, gdy w czasie powieściowym całe towarzystwo tkwi w statkach wmarzniętych w arktyczne lody i w sumie „tu i teraz” nic się jeszcze nie stało. W „Abominacji” bohaterowie będą przez dziesięć stron jechać powozem od bramy angielskiej posiadłości do dworu – i podawana nam w tym czasie przedakcja oraz tło obyczajowe nie będą subtelne. Czujcie się ostrzeżeni.
Zdecydowanie odradzam szukanie zbyt wielu wiadomości o „Abominacji” przed lekturą, a zwłaszcza zastanawianie się, czy to thriller, czy horror, bo nie po to autor pracowicie tworzy wśród tej mozolnej wspinaczki klimat niespodzianie zdarzających się upiorności, żebyśmy mu to psuli na własne życzenie.
Należy założyć, że jest to jedna z tych powieści, gdzie niezwykle skrupulatna, nieśpieszna narracja ma przygotować publiczność do intensywnej rozgrywki finałowej. Niestety, autorowi zdarza się przy tym powtarzanie pewnych kwestii, ślimacze tempo może zniechęcać – a czy zakończenie wynagrodzi cierpliwość, to kwestia dyskusyjna. Bardzo trudno jest rozegrać w sposób satysfakcjonujący motyw jakiegoś zaskakującego i okropnego zagrożenia, które czyha na bohaterów, gdy ci usiłują zdobyć Mount Everest (w latach 20.).
Owszem, niektóre zakręty i rekwizyty fabularne są po prostu tanie. Nie brzmiałyby dobrze w streszczeniu. W kwestii realizmu scen medycznych zawieśmy niewiarę na kołku. Wielka kulminacja może przyprawić o ból głowy – o ile czytelnik wcześniej nie dojdzie do wniosku, że przy tak rozdanych kartach nie powinien się wiele spodziewać. Nie, żebym się domyśliła rozwiązania: po prostu wybór był wyłącznie spośród opcji kiczowatych.
Natomiast spotkał mnie przy „Abominacji” prywatny cud czytelniczy i nie mogę tego w podsumowaniu wrażeń pominąć: po roku wywołanej pandemią niemocy lekturowej wzięłam impulsowo do ręki (w stacjonarnej księgarni!) tomiszcze z górą-czaszką na okładce i przeczytałam prawie jednym ciągiem sześćset czterdzieści stron. Powstaje pytanie – na litość, dlaczego?
Nie mam pojęcia o wspinaczce, a tym bardziej o jej historii. Być może ktoś, kto sam chodził wyżej i na trudniejsze trasy niż Kozi Wierch po łańcuchach, a do tego ma pojęcie o przedwojennych linach i rakach, nie podzielałby mojej ufności wobec drobiazgowych opisów wyposażenia i wyczynów naszych dzielnych postaci. Jednak ja zatopiłam się w nich całkowicie, przywołując swoje szczątkowe doświadczenia tego, jak to jest siedzieć na półce wielkości stołu kuchennego nad pionową przepaścią (z obu stron), czy tego, jak wyglądają lodowce z bliska – nawet jeżeli mnie na ten lodowiec wywieziono pociągiem.
Jakże wspaniale nudne są sceny wspinania, rysa po rysie, komin po kominie, przewieszka po przewieszce, ze skałą przed nosem. Jak uciążliwe i emocjonalnie wyczerpujące. A lina zawsze może się urwać lub co gorsza pociągnąć za sobą asekurującego przyjaciela razem z nami dwa kilometry w dół na lodowiec. Konkretnie najpierw nie na lodowiec tylko na łąkę i nie dwa kilometry tylko kilkadziesiąt metrów, bo zaczynamy od skałek w Walii i wtedy właśnie po raz pierwszy zrozumiałam, dlaczego taki sposób prowadzenia narracji może mieć sens. Czytelnik ma się zmęczyć – tak bardzo, że nawet kiedy Jake (w czasie głównym fabuły ledwo dwudziestoletni, naiwny i radosny) zerka na oszałamiające wysokogórskie widoki, to rejestruje je tylko brzegiem otumanionej niedotlenieniem świadomości, a my mu w tym towarzyszymy.
Nie mogłam się nadziwić, jakim cudem tak przejęłam się losami uczestników wyprawy, żeby emocjonalnie przeżywać co bardziej duszoszczypatielne fragmenty epilogu, zwłaszcza że w sumie ich przyjaźń jest raczej deklaratywna, a poza dowódcą grupy Richardem Deaconem – pełnym cnót wszelakich – mają każde po trzy cechy na krzyż. Tak, „każde”, bo jest też kobieta.
Potem doszłam do wniosku, że to te nużące opisy katorżniczych podejść, walki z chorobą wysokościową, odmrożeń, śnieżyc, zepsutych palników, na których mieliśmy (my! my mieliśmy!) roztopić śnieg na wodę do picia oraz bezsenności, kaszlu i wichury. Po prostu nie sposób nie traktować współtowarzyszy tej dobrowolnej samobójczej niedoli jak najlepszych przyjaciół na śmierć i życie. No, raczej na śmierć.
Zupełnie mnie nie zdziwi, jeżeli wam się „Abominacja” nie spodoba, ale ja po niej poczułam nieprzepartą potrzebę czytania nadal o umieraniu w śniegu – i zaczęłam dawno planowany „Terror”, który wprawił mnie w osłupienie, bo okazało się, że autor jednak umie pisać ciekawie.
Pozostaną ze mną wizje Alp i okolic Czomolungmy, tęsknota do gór.
„Kilka lat temu – a mamy teraz, gdy spisuję te wspomnienia, zimę przełomu 1991 i 1992 roku – w miejscu, gdzie obecnie mieszkam, będącym połączeniem hotelu dla seniorów i domu opieki, jego kierowniczka, Mary Pfalzgraf – cudowna kobieta – poprosiła mnie, bym odegrał rolę „zaproszonego mówcy” i wygłosił w atrium krótką pogadankę o wspinaczce górskiej.
(…) Potem pani Haywood, niestety cierpiąca na zaawansowanego alzheimera, spytała:
– Czy potrafisz wspinać się po górach we śnie? To znaczy, kiedy śpisz?
– Tak – odpowiedziałem od razu. Wiedziałem, że to potrafię, bo do dziś nie pamiętam pierwszych czterdziestu pięciu minut naszej wspinaczki na Przełęczy Północnej tamtego środowego poranka, a właściwie przedświtu 20 maja 1925 roku. Wspinałem się we śnie”.
