„Maigret i szaleniec” to jedna z wcześniejszych powieści Georges’a Simenona z paryskim komisarzem w roli głównej. Belgijski pisarz dopiero tworzył swój niepowtarzalny styl, wciąż dopracowywał postać Maigreta, który nie był jeszcze tym statecznym i doświadczonym policjantem z Quai des Orfèvres. Z tego powodu można wybaczyć autorowi pewne niedoróbki i drogi na skróty.
W czterech ścianach
[Georges Simenon „Maigret i szaleniec” - recenzja]
„Maigret i szaleniec” to jedna z wcześniejszych powieści Georges’a Simenona z paryskim komisarzem w roli głównej. Belgijski pisarz dopiero tworzył swój niepowtarzalny styl, wciąż dopracowywał postać Maigreta, który nie był jeszcze tym statecznym i doświadczonym policjantem z Quai des Orfèvres. Z tego powodu można wybaczyć autorowi pewne niedoróbki i drogi na skróty.
Georges Simenon
‹Maigret i szaleniec›
Komisarz Jules Maigret jako bohater literacki narodził się zimą na przełomie 1929 i 1930 roku; to właśnie wtedy, w czasie pobytu w holenderskim miasteczku Delfzijl, Georges Simenon napisał swoją pierwszą powieść kryminalną. Kolejne powstawały w ekspresowym tempie. Dość powiedzieć, że napisany w marcu 1932 roku, a więc niespełna półtora roku później, „Maigret i szaleniec” był już w całej serii pozycją szesnastą (na siedemdziesiąt pięć pełnoprawnych powieści o paryskim policjancie). Co ciekawe, Belg napisał ją w La Rochelle nad Zatoką Biskajską, a mieszkał w tym czasie w hotelu d’Angleterre. Jak więc widać, na tworzenie wykorzystywał każdą okazję i nie przeszkadzały mu w tym nawet częste zmiany miejsca zamieszkania. Pewnie dlatego, że czytelnicy czekali z niecierpliwością na kolejne jego książki, a wydawcy – do 1934 roku była to paryska oficyna Fayard – drukowali je niemal od razu po otrzymaniu maszynopisu.
W przypadku „Szaleńca” czas, jaki minął od postawienia ostatniej kropki do momentu, gdy książka trafiła na półki księgarskie – to zaledwie miesiąc. A już miesiąc później wyszła kolejna powieść, też zresztą napisana w marcu 1932 roku – tyle że nie w La Rochelle, lecz Antibes. Trudno nadążyć za Simenonem, prawda? Zazwyczaj ekspresowe tempo pisania nie wpływała na jakość dzieł Belga, ale w przypadku dzisiaj omawianej pozycji chyba tak właśnie się stało. „Maigret i szaleniec” wydaje się – od strony fabularnej – niedopracowany, zresztą sam koncept, aby komisarz prowadził śledztwo, praktycznie nie ruszając się z pokoju hotelowego mógł wydawać się dziwaczny. Chociaż ma swoje uzasadnienie.
Wróćmy jednak do punktu wyjścia. Jest marzec – z tych ciepłych, kiedy już czuć nadchodzącą wielkimi krokami wiosnę. Żona komisarza wyjeżdża do Alzacji, gdzie mieszka jej ciężarna siostra; chce pomóc najbliższej sobie – poza mężem oczywiście – osobie w pierwszych dniach po narodzinach dziecka. W tym samym czasie Maigret otrzymuje zaproszenie od swego dawnego kolegi z Policji Kryminalnej, który po przejściu na emeryturę zamieszkał z dala od Paryża, w nowoakwitańskim departamencie Dordogne. A że od jakiegoś czasu policjant ma do załatwienia drobną sprawę służbową w leżącym niedaleko Bordeaux, dochodzi do wniosku, że jedno z drugim da się połączyć. Szef nie stwarza komisarzowi problemów, więc kilka godzin później Jules siedzi już w pociągu.
To dziwna podróż. Bo strasznie dziwny wydaje się Maigretowi jego współpasażer w kuszetce. Jest wyraźnie zdenerwowany, wierci się bez przerwy na górnym łóżku, nie daje zasnąć. A kiedy zbliża się świt, wychodzi na korytarz i… korzystając z tego, że pociąga zwalnia – wyskakuje. Komisarz, który zaintrygowany ruszył za nim z przedziału, instynktownie robi to samo. Kiedy obaj znajdują się już na zewnątrz, nieznajomy zdaje sobie sprawę z tego, że ktoś idzie jego śladem – by go zniechęcić do tropienia, strzela i trafia policjanta (nie wiedząc oczywiście, że jest on stróżem prawa) w ramię. Maigretowi, mimo dużego upływu krwi, udaje się dowlec do pobliskiego gospodarstwa, co ratuje mu życie. Przytomność odzyskuje w szpitalu w miasteczku Bergerac (które, według spisu ludności z 1931 roku, liczyło sobie 17,5 tysiąca mieszkańców). I jest to dziwne przebudzenie, albowiem niemal natychmiast zbierają się wokół niego tajemniczy mężczyźni, którzy biorą go za „Szaleńca z Bergerac”.
Kto to? Człowiek – policja i prokuratura zakładają, że raczej mężczyzna – który ma na koncie dwa okrutne zabójstwa kobiet. Najpierw je udusił, a potem jeszcze igłą przebił serce. Próbował też zabić trzecią osobę, ale w tym przypadku napadnięta okazała się zbyt silna i zdołała mu się wyrwać. W takiej sytuacji Maigret do tej pory się nie znajdował. Nie tylko bowiem musi jak najszybciej udowodnić, że nie jest tym, za kogo go biorą (to akurat jest dość proste), ale również dla spokoju własnego sumienia (oraz bezpieczeństwa mieszkańców Bergerac i okolic) – rozwikłać zagadkę „szaleńca”. I jednocześnie odpowiedzieć sobie na pytanie, czy jest nim ten nerwowy mężczyzna, który towarzyszył mu w pociągu z Paryża. Niestety, obrażenia, jakich doznał komisarz sprawiają, że nie powinien ruszać się z łóżka. Jedynym ustępstwem, na jakie idzie miejscowy chirurg Jacques Rivaud, są przenosiny policjanta ze szpitalnego do hotelowego łóżka. Chcąc więc złapać mordercę kobiet, komisarz musi „wysługiwać” się innymi: swoim kolegą Ledukiem, do którego właśnie jechał, oraz… żoną.
To naturalne, że wymyślając fabuły kolejnych opowieści o Maigrecie, Georges Simenon starał się przełamywać schematy i szukać nowych rozwiązań. Czasami wpadał przy tych okazjach na karkołomne pomysły i to jest właśnie przykład jednego z nich. Belg przedstawił wprawdzie w powieści obowiązujące w tamtym czasie policyjne procedury, ale sposób prowadzenia dochodzenia sprowadził jedynie do rozmów prowadzonych przez komisarza – czy to telefonicznych, czy też z osobami odwiedzającymi go w hotelu. Jedynym zadaniem Maigreta staje się więc uważne słuchanie innych, łączenie faktów i – na koniec – wyciąganie właściwych wniosków. To i tak spore wyzwanie, tyle że czytelnik zostaje przy okazji pozbawiony typowego „kryminalnego mięsa”, czyli tego, z czego słynął (wcześniej i później) paryski komisarz: spotkań ze świadkami i podejrzanymi, rozmów i przesłuchań, spacerów w podejrzanych dzielnicach i klubach nocnych.
W „Szaleńcu” wszystko zostaje zamknięte w czterech ścianach, brakuje dreszczyku emocji, który towarzyszy normalnych śledztwom prowadzonym przez Maigreta, kiedy zdajemy sobie sprawę, że im bliżej zamknięcia sprawy, tym bardziej będzie rosnąć napięcie. Tutaj Simenon także starał się wymyśleć coś, co sprawi, że finał wypadnie atrakcyjnie, ale chyba zwyczajnie przesadził. W efekcie cała opowieść, zszyta z na siłę powiązanych ze sobą na koniec wątków, prezentuje się mało przekonująco. A najmniej, niestety, sprawa tytułowego „szaleńca”. Ciekawostką dla czytelników nad Wisłą może być natomiast wątek polski, a raczej żydowsko-polski, w którym dostrzec można reminiscencję z czasów dzieciństwa, kiedy to – jeszcze w belgijskim Liège – Simenonowie wynajmowali pokoje przybyszom z Europy Środkowej i Wschodnie (w tym polskim Żydom). Mimo że tej właśnie powieści daleko do arcydzieła, była aż czterokrotnie przenoszona na „mały ekran”, a w kolejnych jej ekranizacjach w postać komisarza wcielali się Brytyjczyk Rupert Davies (w 1962 roku), Włoch Gino Cervi (1972) oraz Francuzi Jean Richard (1979) i Bruno Cremer (2002).
