Jan Henryk Żychoń – legendarny, aczkolwiek do niedawna niemal całkowicie zapomniany oficer przedwojennego wywiadu polskiego – przeżywa ostatnimi laty prawdziwy renesans. Z cienia wydobył go swą znakomitą monografią Andrzej Brzeziecki, natomiast Marek Krajewski uczynił go pełnoprawnym bohaterem swoich najnowszych powieści z Edwardem Popielskim w roli głównej. „Powieści” w liczbie mnogiej, ponieważ po „Mieście szpiegów” Żychoń powrócił w „Czasie zdrajców”.
Cyceron kontra piękna Ormianka
[Marek Krajewski „Czas zdrajców” - recenzja]
Jan Henryk Żychoń – legendarny, aczkolwiek do niedawna niemal całkowicie zapomniany oficer przedwojennego wywiadu polskiego – przeżywa ostatnimi laty prawdziwy renesans. Z cienia wydobył go swą znakomitą monografią Andrzej Brzeziecki, natomiast Marek Krajewski uczynił go pełnoprawnym bohaterem swoich najnowszych powieści z Edwardem Popielskim w roli głównej. „Powieści” w liczbie mnogiej, ponieważ po „Mieście szpiegów” Żychoń powrócił w „Czasie zdrajców”.
Marek Krajewski
‹Czas zdrajców›
Publikując w 2015 roku „
Arenę szczurów”, siódmą powieść z cyklu o lwowskim komisarzu Edwardzie Popielskim, Marek Krajewski doszedł do ściany. Wycisnął już z tego bohatera wszystko co się dało, przemielił go na każdy możliwy sposób, nie szczędząc mu przy tym cierpień i upokorzeń. Nie dziwi więc, że przez kolejne cztery lata nie wracał do tej postaci, na jej miejsce reaktywując z kolei (po zaskakująco długiej przerwie, związanej z dżentelmeńską umową, za sprawą której pisarz przeszedł z wydawnictwa W.A.B. pod opiekuńcze skrzydła krakowskiego Znaku) swego „pierworodnego” bohatera –
Eberharda Mocka. Kiedy natomiast przed trzema laty postanowił odkurzyć Popielskiego, zdawał sobie sprawę, że prostego powrotu do poprzedniej formuły opowieści o „Łyssym” być nie może.
Podjął wówczas pierwszą bardzo ważną decyzję: nowy cykl książek z Popielskim w roli głównej ma łączyć w sobie elementy kryminału z powieścią szpiegowską – stąd powiązania komisarza ze Lwowa z „Dwójką”, czyli Oddziałem II Sztabu Generalnego Wojska Polskiego, a mówiąc prościej – przedwojennym wywiadem i kontrwywiadem. W takiej nowej roli stary bohater zadebiutował w świetnej „
Dziewczynie o czterech palcach” (2019) i powrócił w równie udanym „
Pomocniku kata” (2020). Oba dzieła dotyczyły walki polskiego wywiadu ze szpiegami radzieckimi. Gdyby w następnym Krajewski podjął ten sam wątek, groziłoby mu wdepnięcie w nową koleinę. By tak się nie stało, pisarz z Wrocławia podjął drugą bardzo ważną decyzję: postanowił na drodze Popielskiego postawić jedną z najbardziej fascynujących postaci związanych z polskim wywiadem – kapitana (a potem majora) Jana Henryka Żychonia, od 1930 roku szefa bydgoskiej ekspozytury Oddziału II.
Żychoń (postać historyczna) i Popielski (postać literacka) poznali się w 1933 roku przy okazji wykonywania przez tego ostatniego misji szpiegowskiej w Wolnym Mieście Gdańsku, co zostało opisane w „
Mieście szpiegów” (2021). W „Czasie zdrajców” – czwartej odsłonie drugiego cyklu – poznajemy przebieg kolejnej ich wspólnej akcji, której miejscem staje się przede wszystkim Wrocław, choć przy tej okazji odwiedzamy również Warszawę, Bydgoszcz i Poznań. Oprócz Żychonia na kartach powieści pojawia się również epizodycznie wiele innych postaci historycznych: począwszy od Marszałka Józefa Piłsudskiego, poprzez jego adiutanta Mieczysława Lepeckiego, aż po ówczesnego szefa „Dwójki” pułkownika Jerzego Englischa i kapitana Jerzego Niezbrzyckiego, kierownika Referatu „Wschód” Oddziału II, zaprzysiężonego wroga „Jania” (jak potocznie mówiono o Żychoniu). A to jeszcze nie wszyscy! Ważną rolę odgrywają bowiem także kontradmirał Wilhelm Canaris, szef wywiadu niemieckiego, oraz Reinhard Heydrichm, szef SD (Sicherheitsdienst), czyli Służby Bezpieczeństwa Reichsführera SS. Mając w „rękawie” takie asy, Krajewski nie mógł napisać złej powieści.
Punktem wyjścia do historii przedstawionej w „Czasie zdrajców” jest nie do końca dające się wytłumaczyć zaniedbanie polskiego wywiadu, jakiego dopuszczono się w czasie kampanii wrześniowej, kiedy to ówczesne dowództwo „Dwójki” nie zadbało o zniszczenie swojego archiwum. Niezwykle cenne dokumenty, z pełną listą polskich agentów działających w Niemczech i na terenie Wolnego Miasta Gdańska, przechowywane w Focie Legionów Cytadeli Warszawskiej, dostały się w ręce wroga. W powieści Krajewskiego szczęściarzem, któremu tak cenne jabłuszko wpada do koszyczka, jest SS-Unterscharführer Ewald Mussiolik; natychmiast informuje on o swoim odkryciu SS-Sturmbannführera Waltera Roniggera, byłego oficera kontrwywiadu SD. Gdy ten zaczyna uważną lekturę akt, poznaje dzięki nim prawdziwą historię – dobrze sobie znanej sprzed paru lat – sprawy agenta „Cycerona”.
Dlaczego Krajewski nadał tej postaci taki pseudonim – jest w książce racjonalnie wyjaśnione. Przydałby się jednak także choć mały dopisek, że ów „Cyceron” nie ma nic wspólnego z istniejącym w rzeczywistości nazistowskim szpiegiem „Cicero”, który w czasie drugiej wojny światowej był pracownikiem ambasady brytyjskiej w Stambule. Ale mniejsza z tym! Jest styczeń 1935 roku, Popielski zostaje wezwany przez kapitana Żychonia do Bydgoszczy i tam otrzymuje do wykonania kolejną niebezpieczną misję na terenie wroga. Ma udać się – jako Austriak Herbert Reiterer – do Breslau (Wrocławia), by skontaktować się z mieszkającą w mieście nad Odrą, ale urodzoną we Lwowie, Ormianką Aurelią Teichert. Jak się okazuje, prawdopodobnie jest ona w posiadaniu dwóch bardzo ważnych dla polskiego wywiadu dokumentów: nagłośnienie przez Niemców jednego z nich, dotyczącego tajnych negocjacji polsko-francuskich w sprawie Górnego Śląska, mogłoby dać III Rzeszy kolejny asumpt do domagania się rewizji granicy z Rzeczpospolitą; drugi pozwoliłby natomiast „Dwójce” zdekonspirować bardzo ważnego niemieckiego szpiega.
Gra toczy się więc o bardzo wysoką stawkę. A w czasie takiej walki warto zachować chłodny umysł. To się, niestety, Popielskiemu nie udaje. Piękna Aurelia zawraca mu w głowie do tego stopnia, że całkiem już doświadczony szpieg przestaje zachowywać się racjonalnie i w konsekwencji popełnia katastrofalne błędy, w wyniku których nie tylko traci z pola widzenia panią Teichert, ale na dodatek po powrocie – „na tarczy” – do kraju zostaje oskarżony o bycie podwójnym agentem. Co może go zaprowadzić nawet przed pluton egzekucyjny. Gdyby nie interwencja kapitana Żychonia, który decyduje się poruszyć niebo i ziemię, aby ratować „Łyssego”, tak by się niechybnie stało. Skutek jego działań jest taki, że Popielski zostaje wprawdzie wyrwany z łap prokuratora wojskowego, ale musi wrócić do Breslau, by wyjaśnić sprawę do końca i w ten sposób zmyć z siebie hańbę niepowodzenia i oczyścić się z zarzutów o pracę na dwa fronty.
Intryga wymyślona przez Krajewskiego jest, jak zawsze, bardzo skomplikowana, ale jednocześnie wyraziście poprowadzona. Na dodatek, o czym była mowa już wyżej, nie brakuje jej rozmachu geograficznego. Cała intryga ciągnie się bowiem od Warszawy przez Wrocław (pośrednio także Bydgoszcz, Poznań i Katowice) aż do Berlina, a ważne postaci historyczne – vide Englisch, Canaris czy Lepecki – nie są w niej jedynie „kwiatkami do kożuszka”, lecz w istotny sposób wpływają na rozwój akcji. Poza tym – w porównaniu chociażby z „Miastem szpiegów”, na które
odrobinę sarkałem, w „Czasie zdrajców” naprawdę sporo się dzieje. W każdym razie na tyle dużo, że autor nie musi poświęcać całych stron, co wcześniej mu się zdarzało, na opisy kolejnych upokorzeń Popielskiego. Tym razem, gwoli ścisłości, spotyka to innego bohatera. „Łyssy” w tym czasie działa, napędzany niespodziewanym dla siebie samego silnym uczuciem (można by nawet powiedzieć, że miłosną obsesją) do pięknej Ormianki. Więcej jest też Żychonia, który mam nadzieję, stanie się nieodłącznym kompanem Popielskiego na kolejne lata. Zwłaszcza że jego życiorys i kariera zawodowa mogą być nieprzebranym źródłem pomysłów na kolejne szpiegowskiego intrygi.
