Była druga połowa sierpnia 1980 roku. Wakacje powoli dobiegały końca. Znad morza (ale nie tylko) wracały pociągiem do centralnej Polski rodziny z dziećmi. Około godziny 4:30 zdecydowana większość pasażerów jeszcze spała. Wtedy wydarzyła się katastrofa: skład osobowy zderzył się czołowo z pociągiem towarowym. O tym wydarzeniu, które miało miejsce pod Otłoczynem na Kujawach, opowiada reportaż Jonasza Przybyszewskiego „25 godzina”.
Ten okrutny XX wiek: Najtragiczniejsza katastrofa kolejowa w PRL-u
[Jonasz Przybyszewski „25 godzina” - recenzja]
Była druga połowa sierpnia 1980 roku. Wakacje powoli dobiegały końca. Znad morza (ale nie tylko) wracały pociągiem do centralnej Polski rodziny z dziećmi. Około godziny 4:30 zdecydowana większość pasażerów jeszcze spała. Wtedy wydarzyła się katastrofa: skład osobowy zderzył się czołowo z pociągiem towarowym. O tym wydarzeniu, które miało miejsce pod Otłoczynem na Kujawach, opowiada reportaż Jonasza Przybyszewskiego „25 godzina”.
Jonasz Przybyszewski
‹25 godzina›
Otłoczyn. Czy ktoś, kto nie jest mieszkańcem tej kujawskiej wsi bądź którejś z okolicznych miejscowości, usłyszałby o niej kiedykolwiek, gdyby nie wielka tragedia, jaka rozegrała się w jej pobliżu czterdzieści dwa lata temu? Wątpliwe. Dzisiaj tę nazwę kojarzy każdy, kto interesuje się historią kolei na ziemiach polskich. Tam bowiem doszło do najtragiczniejszej w skutkach, jeśli chodzi o liczbę ofiar, w pełni udokumentowanej katastrofy kolejowej w naszym kraju po 1945 roku. W wyniku czołowego zderzenia pociągu osobowego z towarowym zginęło sześćdziesiąt siedem osób, a drugie tyle zostało rannych. Wypadek miał na dodatek miejsce w wyjątkowym momencie w dziejach PRL-u, kiedy przez kraj przewalała się fala strajków, a na najwyższych szczeblach władzy przygotowywano się do najpoważniejszego od dekady przetasowania personalnego, czyli odsunięcia na boczny tor Edwarda Gierka. Borykający się z kryzysem gospodarczym i niepewną sytuacją polityczną obywatele zostali dobici wiadomościami, jakie dotarły do nich 19 sierpnia 1980 roku. Tym bardziej że z uwagi na rozmiar tragedii i wielu świadków nie dało się tego w żaden sposób zatuszować…
Jonasz Przybyszewski zainteresował się katastrofą w Otłoczynie będąc jeszcze studentem psychologii. Tragedię tę uczynił zresztą tematem pracy magisterskiej. Po latach okazało się, że w swoim wnioskowaniu popełnił pewien błąd, co zmotywowało go do tego, aby przyjrzeć się całej sprawie jeszcze dokładniej. Szczegółowo przebadać archiwa, przeanalizować dokumenty i zdjęcia oraz podjąć kolejną próbę odpowiedzi na pytanie, dlaczego doszło do tego nie mającego precedensu w historii Polskich Kolei Państwowych wypadku. Drugie wydanie „25 godziny” (z podtytułem „Katastrofa kolejowa pod Otłoczynem 1980”) ukazało się w ubiegłym roku nakładem (specjalizującego się w tematyce… chińskiej) wydawnictwa Time Marszałek Group. Nie znam poprzedniej wersji tej książki, nie jestem więc w stanie stwierdzić, jak daleko idące są zmiany i czy na pewno zawsze wyszły dziełu na dobre.
19 sierpnia 1980 roku przypadł we wtorek. O godzinie 4.18 – jeszcze przed wschodem słońca – ze stacji Toruń Główny wyruszył z półgodzinnym opóźnieniem pociąg osobowy do Łodzi Kaliskiej (z dwoma wagonami sypialnymi, które przyjechały wcześniej z Kołobrzegu). Kilkanaście minut później przejechał przez posterunek odstępowy w Brzozie Toruńskiej w kierunku Otłoczyna. W tym samym czasie w ruchu był już ciągnący puste węglarki, czekający na bocznicy od dwóch godzin pociąg towarowy; jechał w kierunku przeciwnym. W normalnej sytuacji poruszałby się na drugim torze i oba składy by się wyminęły bez kolizji. Tyle że… z niewiadomego powodu wjechał on na tor zarezerwowany dla pociągu osobowego. Na dodatek w ogóle nie powinien odjechać, semafor wciąż bowiem ustawiony był w pozycji „Stój”. Mimo to doświadczony czterdziestotrzyletni maszynista Mieczysław Roschek uruchomił lokomotywę, „rozpruł” rozjazd (to nomenklatura kolejarska) i ruszył prosto na czołowe zderzenie z pociągiem osobowym. Choć podjęto jeszcze próby zwrócenia mu na to uwagi, nie reagował.
O ile instytucjom prowadzącym dochodzenie – komisji powołanej przez PKP, prokuraturze i Milicji Obywatelskiej oraz działającej niezależnie Służbie Bezpieczeństwa – udało się bez większego trudu zrekonstruować przebieg katastrofy, wykazując przy tym mnóstwo systemowych nieprawidłowości, o tyle wciąż, choć od wypadku minęły już ponad cztery dekady, nie ma jednoznacznego wniosku dotyczącego przyczyn takiego postępowania maszynisty Roschka. Autor książki bierze zatem pod uwagę różne czynniki, jakie mogły na to wpłynąć. Na początek odrzuca wszelkie teorie spiskowe, które powstały niemal od razu po wypadku i miały znacznie więcej wspólnego z ówczesną gorącą sytuacją polityczną w Polsce niż ze zdrowym rozsądkiem. Co więc pozostaje? Po pierwsze: błędy w obsłudze urządzeń (co świadczyłoby o winie pracowników stacji: nastawniczej Zofii Wróblewskiej i dyżurnego ruchu Jana Woźniaka), co zresztą z czasem wykluczono. Po drugie: kwestia tak zwanego powidoku, jakiemu miałby ulec maszynista pociągu towarowego (co sprawiło, że mimo zakazu, uruchomił skład). Po trzecie: konflikt pomiędzy Roschkiem a jego pomocnikiem Andrzejem Boguszem, mający źródło w złym traktowaniu młodych pracowników PKP przez ich znacznie starszych kolegów. Najmniej udokumentowany, oparty w zasadzie, co autor zresztą lojalnie przyznaje, na samych spekulacjach jest wniosek ostatni.
Wychodziłoby więc na to, że człowiek nie popełnił żadnego błędu, a winny jest tylko system? Niestety, tak jednak nie było. I tu trzeba nawiązać do tytułu książki. „25 godzina” odnosi się bowiem do czasu pracy maszynisty Roschka, który swoją służbę rozpoczął poprzedniego dnia, to jest w poniedziałek 18 sierpnia, o godzinie 4.00. W kolejnych godzinach przejechał między innymi trasy z Chojnic do Piły, z Piły do Bydgoszczy, a z Bydgoszczy do Torunia, skąd skierowano go do Otłoczyna, gdzie miał przejąć transport węglarek i dostarczyć je do stacji Wrocki. W chwili katastrofy był już w pracy od ponad doby, czyli przekroczył dopuszczalny limit o ponad sto procent. Jak to było możliwe? Dzięki sfałszowaniu karty pracy, co – jak wykazało późniejsze śledztwo – było w tamtych czasach nagminną praktyką. Można więc, jak widać, snuć najprzeróżniejsze teorie, ale na końcu najczęściej i tak wracamy w podobnych przypadkach do punktu wyjścia, stwierdzając, że wszystko było winą błędu człowieka.
Zbierając materiały do książki, Jonasz Przybyszewski bez wątpienia wykonał ogromną pracę. Nie tylko przewertował setki stron dokumentów, ale też te najistotniejsze dla sprawy – chodzi głównie o zeznania świadków – zacytował. Starał się przy tym bardzo, aby wszystko było dla czytelnika zrozumiałe, co jest o tyle ważne, że zeznający, jak również autorzy sporządzonych później raportów, posługiwali się fachową nomenklaturą, która dla osób nie mających wiele wspólnego z kolejnictwem mogła brzmieć jak zdania pisane zapomnianym starożytnym językiem. Czego zaś nie można zrozumieć z kontekstu, zostaje wyjaśnione w przypisach. W książce nie brakuje też zdjęć wykonanych zarówno kilka godzin, jak i kilka dni po katastrofie. Pozwalają one uzmysłowić sobie rozmiar tragedii. Co nieco da się wywnioskować także z załączonych aneksów. To nie jest przyjemna lektura, ale na pewno zajmująca i jednocześnie wywołująca niewesołą refleksję – w nawiązaniu do zupełnie innej katastrofy komunikacyjnej – jak mało potrafimy uczyć się na własnym błędach.
