Klasyczna powieść Stephana Kinga „Miasteczko Salem”, doczekała się w końcu godnego wydania – ilustrowanego, z licznymi dodatkami. A co w środku? Małe miasteczko, tajemnica z przeszłości i wampiry. Dużo wampirów. Ponieważ King równie sprawnie straszy, co snuje ciekawą opowieść – nikt nie powinien być rozczarowany.
Kołek w serce
[Stephen King „Miasteczko Salem” - recenzja]
Klasyczna powieść Stephana Kinga „Miasteczko Salem”, doczekała się w końcu godnego wydania – ilustrowanego, z licznymi dodatkami. A co w środku? Małe miasteczko, tajemnica z przeszłości i wampiry. Dużo wampirów. Ponieważ King równie sprawnie straszy, co snuje ciekawą opowieść – nikt nie powinien być rozczarowany.
Stephen King
‹Miasteczko Salem›
Wampiry to wspaniały wynalazek literatury. Niby to bohaterowie zwykłych opowiastek o krwiopijcach w czarnych pelerynach polujący na blond dziewice, a z drugiej strony, gdzie by nie spojrzeć, można się doszukiwać całej masy podtekstów. Bo to przecież istoty upadłe, potępione – jak Szatan. Są personifikacją freudowskiego „id”. Symbolizują zarazy i choroby krwi – łącznie z AIDS. Wsysały się w szyje mężczyzn na długo, zanim tematyka homoseksualna na dobre rozgościła się w kulturze. Reprezentują elegancję i wyszukane maniery, a jednocześnie mają naturę nocnych drapieżników. Ubierały się w stroje najmodniejszych projektantów, to znów zachowywały się jak bezmyślni zombie. Walczyły nawet o równouprawnienie ras („Blackula”) i płci („Vampirella”). Maria Janion widzi w nich też symbol rozbudzenia energii seksualnej, natomiast inni dostrzegali we wtykaniu osikowego kołka w serce wampira symbol aktu seksualnego. Krótko mówiąc, wampir dobry na wszystko.
Stephen King miał jeszcze inny zamiar. W „Miasateczku Salem” chciał pokazać pełen przekrój amerykańskiego małomiasteczkowego społeczeństwa, które stoi w obliczu… hmm, zagryzienia przez wampiry. We wstępie do książki King przyznaje się, że jego zamiarem było napisanie odpowiednika „wielkiej amerykańskiej powieści” na wzór „Moby Dicka”. Tyle że zamiast wieloryba, mamy wampira.
Trzeba przyznać, że plan nadzwyczaj się udał, szczególnie, jeśli chodzi o tło obyczajowe. Przez pierwsze dwieście stron poznajemy losy ponad tuzina osób – od kloszarda po księdza. Wszyscy mają na sumieniu ciemne sprawki z przeszłości, co nie będzie bez znaczenia w spotkaniu z siłami nieczystymi. Przewodnikiem po miasteczku jest pisarz, który tu wraca po latach, aby stworzyć książkę, która ma być dla niego formą osobistej psychoterapii. Jak to u Kinga bywa i ten bohater skrywa tragiczną historię ze swojego dzieciństwa. Niestety wszystko wskazuje, że to, od czego uciekał właśnie powróciło do miasteczka Salem. Szybko też okazuje się, że losy wszystkich bohaterów związane są z tajemniczym opuszczonym domem na przedmieściach.
Konstrukcja opowieści spodobałaby się Hitchcockowi – King wstrzymuje moment kulminacyjny, tak długo, jak jest to możliwe. Wampiry pojawiają się dopiero w połowie tej dość grubej książki. Nie jest to jednak absolutnie zarzut. Od początku atmosfera jest bardzo gęsta, a bohaterowie „pełnokrwiści” (do czasu spotkania krwiopijców, oczywiście…).
Nie bez powodu King tak drobiazgowo budował wszystkie postacie. Widać, że to, co interesowało go najbardziej, to właśnie reakcja normalnych, racjonalnie myślących ludzi na pojawienie się irracjonalnego zła, w które do końca nie wierzą, bo spotkali się z nim tylko w filmach i książkach. Nagle te koszmary ożywają i stają obok. Tutaj nie pojawi się nikt taki jak Abraham van Helsing, żeby pokazać jak walczyć z wampirami. Nasi bohaterowie sami ostrzą osikowe kołki, choć jednocześnie wydaje im się to idiotyzmem. Do końca łudzą się, że może chodzi tylko o „zwykłego” mordercę, jednak kiedy umarli wstaną – nikt już nie ma żadnych wątpliwości, co do natury zagrożenia.
Trzeba Kingowi oddać sprawiedliwość, że świetnie gra na lękach przed nieznanym. Oszczędza malowniczych opisów płynącej strumieniami krwi. Nie opisuje jak kołek przebija wampira, tylko skupia się na reakcjach tego, kto ten kołek trzyma.
Jeśli można mieć do książki jakieś zastrzeżenia, dotyczyłyby one samych wampirów, o których King skąpi wszelkich informacji. Niejasne pozostaje ich pochodzenie, jak i ich przywódcy. Do całej koncepcji opowieści nie pasuje też kilka „nadnaturalnych” elementów, np. nie wiedzieć czemu, krucyfiksy w obecności wampirów zaczynają świecić, kule nie imają się krwiopijców, podczas gdy łatwo można je przebić zwykłym kołkiem. Tu bardziej pasowałoby „biologiczne” podejście np. Anne Rice, u której wampira można było zranić czymkolwiek – po prostu jego ciało szybciej się goiło. Wszelkie nadnaturalne zdolności tłumaczyła też umiejętnością nadzwyczaj szybkiego poruszania się – dużo szybszego niż rejestruje to oko ludzkie. A tutaj, świecące krucyfiksy trochę psują realistyczny ton „Miasteczka Salem”.
Wampirom w wydaniu Stephena Kinga daleko do wyrafinowanych istot z książek Anne Rice czy Brama Stokera. Widać tu przywiązanie pisarza do typowo amerykańskiego gatunku horroru z innym gatunkiem żywych trupów w roli głównej – mianowicie do opowieści o zombie. Wampiry z Salem są tępe, kierują się raczej ślepym instynktem – krążąc po mieście, szukając świeżego mięsa i mnożąc się w zastraszającym tempie. Nie ma w nich nic pociągającego, przez co w tym pojedynku wiernie trzymamy stronę ludzi.
Można też poczuć lekki niedosyt z powodu zaniechania wątku właściciela nawiedzonego domu w Salem. King podrzucił kilka intrygujących informacji na jego temat, rozbudził ciekawość… i na tym poprzestał.
Niemniej wiele fragmentów jest strasznych, głównie dzięki temu, że King nie opisuje wszystkiego, tylko podrzuca wskazówki, co mogło się stać – jak choćby w historii matki, która po stracie małego dziecka, opowiada, że co noc śni, iż ono wraca, przytula się i ssie jej pierś. Szybko postępująca anemia matki każe przypuszczać, że nie do końca był to sen.
Powieść wydana ponad trzydzieści lat temu zasłużenie doczekała się już miana klasyka, na pewno głównie dzięki temu, że wampiry są tu tylko pretekstem do pokazania wachlarza ludzkich zachowań pod wpływem irracjonalnego strachu. I trzeba przyznać, że wachlarz ten jest bardzo szeroki. Jednak ani na chwilę nie opuszczamy strony ludzi, choć nie widzimy, co dzieje się po „drugiej stronie barykady”. Krwiopijcy bowiem pojawiają się w książce tylko w towarzystwie ludzi. Nie dowiemy, się co robią, gdy są sami, skąd pochodzą, co myślą.
Warto dodać, że jako klasyk, „Miasteczko Salem” doczekało się w końcu odpowiedniego wydania. Dostajemy ciekawy wstęp Kinga opisujący historię powstania tej opowieści, ciekawostką są też dwa opowiadania kontynuujące wątki historii Salem. Jedno to krótki sequel (czy ktoś miał wątpliwości, że wampiry powrócą znowu do Salem?), kolejne to prequel, opowiadający historię miasteczka w połowie XIX wieku. Co ciekawe napisany w formie powieści epistolarnej. Historia relacjonowana „na zimno” w listach, traci trochę impet, ale i tak, to ciekawostka, choćby ze względu na bardzo rzadko stosowany gatunek literacki. I na deser, chyba wzorem wydań dvd, zaserwowano nam sceny usunięte z rękopisu. To już tylko ciekawostka dokumentalna. Całość jest ilustrowana depresyjnymi, ale bardzo subtelnymi, jak na horror, fotografiami Jerrego Uelsmanna.
A sama powieść doczekała się adaptacji kinowej Tobe’a Hoopera oraz trochę tandetnej wersji telewizyjnej, w której zmarnowali się Donald Sutherland i Rutger Hauer. W komiksie ciekawą „wariacją na temat” „Miasteczka Salem” było „30 dni nocy”, znakomicie zilustrowane przez Bena Templesmitha. A sam pomysł miasteczka oblężonego przez siły nieczyste był później wałkowany przez całe zastępy naśladowców Kinga, przeważnie z miernym efektem. W końcu nazwisko King zobowiązuje.
