Jerzy Edigey w czasie drugiej wojny światowej pracował w swoim wyuczonym zawodzie w koncesjonowanej przez okupanta Izbie Adwokackiej, ale jednocześnie zaangażował się w tajne nauczanie, a kiedy wybuchło powstanie warszawskie – przystąpił do walki. Mimo to w swoich powieściach niechętnie nawiązywał, przynajmniej bezpośrednio, do tego okresu. Wyjątkiem jest – wydane już po tragicznej śmierci autora – „Zdjęcie z profilu”.
PRL w kryminale: Inżynier-bohater czy kat z Gestapo?
[Jerzy Edigey „Zdjęcie z profilu” - recenzja]
Jerzy Edigey w czasie drugiej wojny światowej pracował w swoim wyuczonym zawodzie w koncesjonowanej przez okupanta Izbie Adwokackiej, ale jednocześnie zaangażował się w tajne nauczanie, a kiedy wybuchło powstanie warszawskie – przystąpił do walki. Mimo to w swoich powieściach niechętnie nawiązywał, przynajmniej bezpośrednio, do tego okresu. Wyjątkiem jest – wydane już po tragicznej śmierci autora – „Zdjęcie z profilu”.
Jerzy Edigey
‹Zdjęcie z profilu›
Kiedy latem 1984 roku katowickie Wydawnictwo Śląsk opublikowało w serii „Z krukiem” (względnie „Z tukanem”) w trzydziestotysięcznym nakładzie kolejną powieść Jerzego Edigeya „Zdjęcie z profilu”, pisarz nie żył już od kilkunastu miesięcy. Zginął tragicznie 24 sierpnia 1983 roku w wypadku samochodowym w miejscowości Kruszyna pod Częstochową. Jechał właśnie z Warszawy, gdzie mieszkał, do stolicy Górnego Śląska; samochód prowadził jego przyrodni brat. Edigey – pamiętajmy, że to jego pseudonim literacki, naprawdę nazywał się Korycki – miał wtedy siedemdziesiąt lat i wciąż był aktywnym twórcą. Czego dowodzi chociażby napisane w 1981 bądź 1982 roku, w każdym razie już po wyborze na prezydenta Stanów Zjednoczonych Ronalda Reagana, „Zdjęcie…”. Nie jest to klasyczna powieść kryminalna. Nie zostaje w niej popełniona, przynajmniej nie w czasie rzeczywistym, żadna zbrodnia. W fabule autor odnosi się natomiast do hitlerowskich zbrodni popełnionych w czasie okupacji.
Dla samego Edigeya czas wojny, choć naznaczony traumą całego narodu, był także czasem wchodzenia do zawodu. Studia prawnicze na Uniwersytecie Warszawskim ukończył w 1936 roku, po czym zaczął aplikanturę adwokacką u Jana Jodzewicza. Została ona przerwana przez najazd niemiecki na Polskę; Korycki wrócił do niej dopiero po paru miesiącach, tym razem jako aplikant mecenasa Jerzego Korneckiego. Przed Komisją Egzaminacyjną warszawskiej Izby Adwokackiej, kontrolowanej oczywiście przez władze okupacyjne, stanął w grudniu 1943 roku. Zdał go i cztery miesiące później został wpisany na listę adwokatów. W tym samym czasie zarabiał na życie jako radca prawny oraz wspólnik w biurze handlowym pośrednictwa kupna i sprzedaży nieruchomości, co wzbudzało – zwłaszcza po wojnie – wiele kontrowersji. Nie zapominajmy bowiem, że większość budynków, jakie w tamtym czasie trafiała do obrotu, stanowiła mienie pożydowskie. Ich właściciele byli zamykani w getcie, a następnie ginęli w komorach gazowych Treblinki i innych miejsc kaźni.
Nic więc dziwnego, że kiedy po wyzwoleniu ponownie złożył podanie o wpisanie go na listę adwokatów, musiał czekać parę miesięcy na weryfikację. Wzięto wówczas pod uwagę jego zaangażowanie w tajne nauczanie (prowadził zajęcia ze studentami konspiracyjnego Uniwersytetu Warszawskiego) oraz udział w powstaniu warszawskim w szeregach powiązanej z socjalistami Polskiej Armii Ludowej, co może zaskakiwać o tyle, że w latach 30. XX wieku był związany ze skrajnie prawicowymi Obozem Narodowo-Radykalnym ABC oraz Obozem Wielkiej Polski (za tę działalność trafił przecież nawet na pół roku do obozu odosobnienia w Berezie Kartuskiej). Bezpośrednio po wojnie zajmował się dziennikarstwem; publikował na łamach „Dziennika Ludowego”, „Expressu Wieczornego” i „Kulisów”. Mając, mimo pozytywnej weryfikacji, utrudniony dostęp do pracy adwokackiej, zajmował się szkoleniem młodych wioślarzy, w końcu zdecydował się na pisanie powieści kryminalnych i historycznych.
W swoich książkach rzadko nawiązywał do czasów okupacji; tym większym zaskoczeniem musiało być dla czytelników „Zdjęcie z profilu”. Zwłaszcza że Jerzy Edigey wykorzystał w nim „świętą trójcę” swoich sztandarowych bohaterów, kojarzących się głównie z jego „powieściami milicyjnymi”, czyli pułkownika Adama Niemirocha i podpułkownika (wreszcie awansował!) Janusza Kaczanowskiego z Komendy Stołecznej MO oraz sympatycznego, choć wielce denerwującego adwokata Mieczysława Ruszyńskiego (wszyscy oni pojawili się wcześniej między innymi w „
Najgorszy jest poniedziałek” oraz „
Dwóch twarzach Krystyny”). Ba! przy tej okazji pisarz w znaczący sposób uzupełnił biografię literackiego prawnika, wspominając o tym, że w czasie wojny mecenas Ruszyński prawie cztery lata spędził w niemieckich obozach koncentracyjnych. Jest to w „Zdjęciu…” wyeksponowane parokrotnie, jakby sam Edigey odczuwał wyrzuty z tego powodu, że jego wojenne losy ukształtowały się zupełnie inaczej.
Powieść zaczyna się od wizyty w zespole adwokackim, w którym pracuje Ruszyński, niejakiego Stanisława Wróblewskiego. Jest on inżynierem, kierownikiem pracowni w Biurze Projektów; cenionym przez szefostwo, ale niekoniecznie lubianym przez współpracowników (tępi bowiem nagminne bumelanctwo). Pewnego dnia, przyszedłszy do pracy, znajduje na swoim biurku wspomnieniową książkę Józefa Barańskiego „Przeżyłem piekło i Oświęcim”, w której na stronie osiemdziesiątej drugiej znajduje się zdjęcie Hauptsturmführera SS Richarda Baumvogella, który przedstawiony został jako „Kat z Bradomska” (miasto, co Edigey podaje już we wstępie, jest fikcyjne). Ubrany w esesmański mundur, sfotografowany z profilu, szef bradomskiego Gestapo jest łudząco podobny do… Wróblewskiego. Gdyby ktoś miał wątpliwości, czy to na pewno jest ta sama osoba, rozwiewa je czerwone znamię (a może blizna?) na prawym policzku.
Wśród pracowników biura szybko rozchodzi się informacja, że kierownik pracowni jest byłym nazistą i zbrodniarzem wojennym, odpowiedzialnym za śmierć setek ludzi – rozstrzelanych bądź, jak bradomscy Żydzi, wysłanych do komór gazowych. Zdarza się, że po przyjściu do pracy podwładni witają go okrzykiem: „Heil Hitler!” z obowiązkowo wyciągniętą w nazistowskim pozdrowieniu prawą ręką. Wróblewski tego w końcu nie wytrzymuje, ucieka z pracy i zgłasza się do Ruszyńskiego, prosząc go o to, aby ten stanął w obronie jego czci i zajął się sprawą. Adwokat, dostrzegając nieprawdopodobne wręcz podobieństwo, dochodzi do wniosku, że nie może być inaczej – Wróblewski i Baumvogell to ta sama osoba, odsyła więc bliskiego załamania nerwowego inżyniera do podpułkownika Kaczanowskiego. Ten za zgodą najbardziej zainteresowanego zleca Zakładowi Kryminalistyki przeprowadzenie badań porównawczych, które mają wykazać, czy Wróblewski naprawdę jest mężczyzną ze zdjęcia opisanym jako „Kat z Bradomska”.
Po kilku dniach okazuje się, że – tak, co skutkuje aresztem i śledztwem prokuratorskim, które ma doprowadzić do skazania Wróblewskiego vel Baumvogella za zbrodnie wojennego. Dochodzenie prowadzi Kaczanowskiego pod nadzorem prokuratora Władysława Szczypiorskiego, natomiast obrońcą z urzędu inżyniera zostaje… mecenas Ruszyński. Podpułkownik przesłuchuje świadków z czasów wojny, którzy przed czterdziestu laty zetknęli się z szefem Gestapo; niektórzy z nich rozpoznają go we Wróblewskim w czasie okazania. Za każdym razem elementem przesądzającym jest czerwone znamię (blizna) na policzku. Nie pomagają tłumaczenia mężczyzny, że jego wojenny życiorys wyglądał zupełnie inaczej. Że nie jest wcale pochodzącym z Górnego Śląska nazistą, synem Niemca i Polki, ale chłopskim dzieckiem spod – obecnie białoruskiego – Nieświeża. Nikogo nie przekonuje nawet bezsporny fakt, że w ostatnich kilkunastu miesiącach wojny mężczyzna służył w 1 Armii Wojska Polskiego i zasłużył się w walkach o Warszawę (we wrześniu 1944) i podczas przełamywania Wału Pomorskiego. Że dwukrotnie otrzymał Krzyż Walecznych i raz Virtuti Militari.
Czy to naprawdę możliwe, aby gorliwy nazista i zbrodniarz przeobraził się w ryzykujące życie dla Polski patriotę? Mógłby przybrać taką maskę i nie zdradzić się przez kolejne lata? Na te właśnie pytania starają się odpowiedzieć podpułkownik Kaczanowski i prokurator Szczypiorski. Od efektów ich pracy zależeć będzie, czy Stanisław Wróblewski – szanowany pracownik, mąż i ojciec – trafi na długie lata za kratki, a może nawet zawiśnie na szubienicy (w czasie kiedy Jerzy Edigey pisał „Zdjęcie z profilu”, w Polsce Ludowej wciąż orzekano i wykonywano karę śmierci). Trzeba przyznać, że Edigey bardzo udanie zawiązuje fabułę i przez dłuższy utrzymuje tajemnicę. Niestety, zawodzi końcówka. Wyjaśnienie całej zagadki, choć mieści się w granicach rozsądku, okazuje się jednak trochę zbyt banalne. Pozostają też pytania bez odpowiedzi. Gdyby te odpowiedzi się w powieści znalazły, jej ocena byłaby na pewno jeszcze wyższa.
